Выбрать главу

Z zawiniątkiem ubrań właśnie wyjętych z suszarki, bosa, z mokrymi włosami przeszła przez pogrążony w ciszy salon do pokoju, w którym spędziła ostatnią, prawie bezsenną noc. Była już jedenasta rano. Z dochodzącego z łazienki odgłosu spadającej wody wywnioskowała, że Zack też położył się późno i dopiero teraz bierze prysznic.

Z twarzą skrzywioną od tępego, pulsującego bólu g łowy, apatycznie poddawała się rytuałowi suszenia i szczotkowania włosów. Potem włożyła dżinsy i sweter, w których trzy dni temu wyruszyła do Amarillo. Od tamtego ranka zdawały się upłynąć całe tygodnie – wtedy po raz ostatni wszystko wyglądało normalnie. Teraz już nic takie nie było, a najmniej uczucia, jakie żywiła wobec własnej osoby. Została wzięta jako zakładniczka przez zbiegłego więźnia; każda zwykła, przyzwoita i szanująca się kobieta znienawidziłaby porywacza i gardziła wszystkim, co sobą reprezentował. Każda inna, godna szacunku dwudziestosześciolatka stawiałaby opór Zackowi Benedictowi, w każdym momencie starając się pokrzyżować mu plany, uniknąć jego umizgów, sprawić, by go złapano i z powrotem umieszczono w więzieniu. Tam gdzie jego miejsce! Tak postąpiłaby przyzwoita, bogobojna młoda kobieta.

Ale nie Julie Mathison, pomyślała z goryczą i niesmakiem. Ona pozwoliła, by porywacz całował ją i pieścił; gorzej, znajdowała w tym rozkosz. Wczorajszego wieczora udawała przed samą sobą, że chce pocieszyć nieszczęśliwego człowieka, że tylko okazuje mu współczucie zgodnie z zasadami, w jakich ją wychowano. Teraz, w surowym świetle dnia, zrozumiała całe kłamstwo. Gdyby Zachary Benedict był starym, brzydkim mężczyzną, nie rzuciłaby mu się w ramiona, nie próbowałaby scałować jego smutku. Ani nie byłaby taka skłonna uwierzyć w jego niewinność! Prawda wyglądała następująco: uwierzyła w zupełnie nieprawdopodobne zapewnienia Benedicta, bo chciała, a potem pocieszała go, bo – oburzające! – pociągał ją. Zamiast uciec i spowodować, by wreszcie go ujęto, leżała w śniegu z tym człowiekiem, odwzajemniała pocałunki, ignorując tę wielce prawdopodobną możliwość: Pete, kierowca ciężarówki, nie doznałby żadnej krzywdy, gdyby wywiązała się walka.

W Keaton skrupulatnie unikała propozycji, i to ze strony tych przyzwoitych mężczyzn, jakie mogłyby narazić ją na dwuznaczne sytuacje. Z obłudą gratulowała sobie osiągnięcia wysokich standardów moralnych, wpajanych w nią przez przybranych rodziców. Teraz jednak prawda okazała się bolesna: ci przyzwoici nigdy nie budzili jej pożądania i teraz zrozumiała, dlaczego – mogli ją pociągać tylko mężczyźni tacy jak ona, społeczne wyrzutki w rodzaju Zacka Benedicta. Osoby przyzwoite, powszechnie szanowane, nie potrafiły rozniecić w niej żaru; najwyraźniej potrzebowała szczypty przemocy, niebezpieczeństwa, zakazanej namiętności.

Z przerażeniem pomyślała, że chociaż Julie Mathison mogła wydawać się ogółowi surową wobec siebie, przyzwoitą, godną szacunku obywatelką, w głębi serca pozostała Julie Smith, dzieckiem ulicy, nie znającym prawdziwych rodziców. Zasady moralne społeczeństwa nic wtedy dla niej nie znaczyły, najwyraźniej od tamtego czasu niewiele się zmieniło – pani Borowski, kierowniczka LaSalle, miała rację. Na wspomnienie złośliwego głosu tej kobiety, jej wykrzywionej pogardą twarzy, Julie aż przeszedł dreszcz. „Lampart nie jest w stanie się zmienić, ty, Julie Smith, także nie. Możesz wodzić za nos tę przemądrzałą panią doktor, ale mnie nie nabierzesz. Jesteś z natury zła, jak ta zepsuta dziewczyna, z tego filmu w telewizji… Nie wyrośnie z ciebie nic dobrego, zapamiętaj moje słowa… nie ukręcisz bicza z piasku. Swój ciągnie do swego, dlatego trzymasz z tą uliczną hołotą. Oni są tacy jak ty -nic dobrego… NIC DOBREGO”.

Julie mocniej zacisnęła powieki, starała się odegnać bolesne wspomnienia, skupić myśli na mężczyźnie o gołębim sercu, który ją adoptował. „Jesteś dobrym dzieckiem, Julie – słyszała jego szept jak wtedy, gdy zjawiła się w swoim nowym domu. – Dobrą, kochającą małą dziewczynką. Wyrośniesz na wspaniałą młodą kobietę, pewnego dnia trafisz na dobrego, bogobojnego mężczyznę i zostaniesz cudowną żoną i matką”.

Dręczona wspomnieniem jego źle ulokowanego zaufania, wsparła ręce na toaletce i opuściła głowę.

– Myliłeś się… – szepnęła łamiącym się głosem. Prawda, którą wreszcie pojęła, nie była przyjemna: nie pociągali jej przyzwoici, pobożni mężczyźni podobni do Grega Howleya, ale tacy jak Zack Benedict, który oczarował ją w jednej chwili, przy pierwszym spotkaniu na parkingu obok restauracji. Poczuła niesmak, ale nie mogła zaprzeczyć: wczoraj wieczorem pragnęła pójść z nim do łóżka i on o tym wiedział. Rozpoznał ją, jak swój swego. I dlatego był wściekły, gdy powiedziała stop – gardził jej tchórzostwem. Zapragnęła go przecież od razu, jak tylko zaczął ją całować.

Pani Borowski miała rację – lampart nie pozbędzie się cętek.

Ale, jak sobie przypomniała, wielebny Mathison gorąco zaprotestował, gdy ją zacytowała. Delikatnie nią potrząsnął i powiedział:

– Zwierzęta nie mogą się zmieniać, ale ludzie tak, Julie! Po to Pan dał nam rozum i wolną wolę. Jeżeli pragniesz być dobrą dziewczynką, po prostu to uczyń. Zdecyduj się, a potem wytrwaj w postanowieniu!

Zdecyduj się, Julie…

Powoli uniosła głowę i spojrzała w lustro. Budziła się w niej nowa moc, nowa siła. Nie popełniła jeszcze czynu nie do wybaczenia. Jeszcze nie.

I zanim zrobi coś, czym zdradziłaby samą siebie, sprzeniewierzyła zasadom, w jakich ją wychowywano, musi wyrwać się ze szponów Zacharego Benedicta! O nie, poprawiła się ponuro, zrobi to! Zaraz. Musi uciec dzisiaj, zanim jej słaba wola, jej postanowienia nie osłabną do reszty pod wpływem jego niebezpiecznego uroku. W przeciwnym razie zostanie uznana za jego wspólniczkę, a wtedy spotka ją potępienie ogółu. Niemal ogarnięta histerią, przysięgła sobie, że ucieknie. Dzisiaj…

Podeszła do okna, odsłoniła firankę i spojrzała w twarz szarego, ponurego poranka. Wysoko na niebie piętrzyły się ciężkie, śniegowe chmury, wicher buszował w gałęziach sosen, uderzał w okiennice. W zadumie odtwarzała w pamięci drogę, którą tu przybyli. Pierwsze płatki wywołały na jej twarzy niewesoły uśmiech. W ciągu ostatnich dwóch dni widziała tyle śniegu, że wystarczy jej na resztę życia! Dwadzieścia jardów dalej, za drewnianym pomostem otaczającym dom, na skraju lasu, przybito do pnia drzewa duży, ogrodowy termometr na okrągłej podstawce. Trzy stopnie mrozu.

Na dźwięk włączonego radia, zaskoczona, uniosła głowę. Sprawca jej wszystkich nieszczęść najwyraźniej już się ubrał i czekał w salonie na najświeższe wiadomości.

Przez chwilę rozważała, czy nie zabarykadować się w swoim przytulnym, ciepłym pokoju i zaczekać, aż on wyniesie się tam, dokąd zdąża. Jeszcze szybciej zrezygnowała z tego pomysłu – niewykonalne! Przecież musi coś jeść, a w dodatku, gdyby nawet zdołała jakoś podeprzeć drzwi, w żaden sposób nie poradzi sobie z oknami. Co więcej, im dłużej pozostanie w jego towarzystwie, tym bardziej zmaleją jej szansę na przekonanie policji i mieszkańców Keaton, że nie była dobrowolną towarzyszką i kochanką zbiegłego mordercy.

Z westchnieniem przyjęła oczywisty fakt – wolność i szacunek znajdują się za tą nieznaną, pokrytą śniegiem górą, którą musi sforsować blazerem, jeżeli uda jej się uruchomić wóz bez kluczyka… albo pieszo. Jeżeli trzeba będzie iść, a to wydawało się najbardziej prawdopodobne, pierwszą potrzebą jest zabezpieczenie się przed zimnem.

Odwróciła się od okna i podeszła do dużej, wbudowanej w ścianę szafy, z nadzieją na „pożyczenie” jakichś cieplejszych rzeczy. Po chwili poszukiwań wydała okrzyk zadowolenia: na samym spodzie znalazła coś, co przypominało narciarskie kombinezony w rozmiarach dla dorosłych, granatowe z czerwonymi i białymi wypustkami. Przyłożyła do siebie ten mniejszy – nadawał się. Przerzuciła go przez ramię, wróciła do sypialni i zaczęła przeglądać zawartość komody. Za chwilę znów radośnie krzyknęła; znalazła komplet zimowej, ocieplanej bielizny.