Była gotowa. Ani śnieg, ani wiatr, ani uzbrojony zbiegły więzień nie pokrzyżują jej planów! Myślami znajdowała się już w drodze.
Benedict obserwował, jak Julie naciąga czapkę bardziej na uszy i odchodzi. Nie przejął się, gdy zniknęła mu z oczu ruszyła przez śnieg w poszukiwaniu przedmiotów potrzebnych do przystrojenia bałwana.
Gniew, jaki czuł wcześniej, opuścił go. Ulgę poczuł zwłaszcza po usłyszeniu wiadomości, że stan Sandiniego nie pogorszył się. Niemal z rozbawieniem obserwował, jak Julie z wielkim trudem toczy olbrzymią śniegową kulę, chociaż ledwo schyla się w opiętych dżinsach. Wykrzywił usta w uśmiechu, widząc, jak sobie radzi: gdy utoczyła wystarczająco dużą kulę, przestała pchać ją rękami. Odwróciła się, zaparła o nią plecami i pchnęła, używając siły nóg. Zacka aż korciło, by wyjść na dwór i pomóc jej.
Powstrzymał się jednak: pewnie gniewnie odrzuciłaby propozycję, a on tylko pozbawiłby się przyjemności patrzenia na jej krzątaninę. Aż do tej chwili nie wyobrażał sobie, że można znajdować taką przyjemność w oglądaniu dziewczyny lepiącej bałwana. Wiedział dlaczego – nigdy nie znał dorosłej kobiety, której przyszłoby do głowy oddawać się zajęciu tak pospolitemu i niewinnemu zarazem, jak zabawa w śniegu.
Jest dla niego zupełną zagadką, myślał, czekając, aż znowu ją zobaczy. Inteligentna i naiwna, skora do poświęceń i gwałtowna, namiętna i płochliwa – same przeciwieństwa. Wszystkie one pociągały go niepomiernie, ale najbardziej intrygowała całkowitym brakiem zepsucia. Z początku sądził, że aura niewinności istnieje tylko w jego wyobraźni. Ale wczoraj wieczorem okazało się przecież, że dziewczyna prawie nie umie całować! Ze zdumieniem zastanawiał się, jacy to nieudolni mężczyźni mieszkają w Keaton, ba, w całym Teksasie! A cóż to za ofiara z tego jej niedoszłego narzeczonego, że nie nauczył jej chociażby gry wstępnej? Podskoczyła niczym wystraszony królik, gdy dotknął jej piersi. Gdyby nie wiedział, że to w jej wieku i w dzisiejszych czasach niemożliwe, sądziłby, że dziewczyna wciąż jest dziewicą.
Uświadomił sobie, dokąd podążają jego myśli, i zaklął pod nosem. Za chwilę odwrócił się, zaskoczony odgłosem kroków Julie, dochodzącym od tylnych drzwi domu.
– Potrzebuję czegoś do ubrania bałwana – powiedziała z szerokim uśmiechem.
– Może dokończysz jutro – zaproponował, a wtedy uśmiech zniknął z jej twarzy.
– Ale… ale świetnie się bawię! – zaprotestowała gorąco. – Jaką znajdujesz przyjemność w pozbawianiu mnie zajęcia wypełniającego mi czas?
– Nie jestem potworem! – rzucił ostro, wściekły na siebie za wzbudzenie w niej nowej fali lęku, jaki zaraz dojrzał w jej oczach.
– To pozwól mi skończyć!
– Dobrze – powiedział z westchnieniem zniecierpliwienia. – W porządku.
– Dziękuję. – Twarz dziewczyny rozpromieniła się.
Zack tajał w jej uśmiechu.
– Nie ma za co – odparł, zaskoczony łagodnością swego głosu. Z odbiornika w kuchni dochodził głos spikera informujący o dalszym rozwoju sytuacji w sprawie Benedict-Sandini. Zack, pozornie obojętny, kiwnął jej głową i patrzył, jak biegnie do sypialni, potem wszedł do kuchni i nastawił radio głośniej.
Właśnie nalewał sobie do kubka kawy, gdy komentator powiedział:
„Dziesięć minut temu redakcja wiadomości NBC otrzymała anonimowy telefon z więziennego szpitala w Amarillo, z informacją, że Dominie Sandini, który przed dwoma dniami usiłował zbiec z więzienia wraz z towarzyszem z celi, Zacharym Benedictem, zmarł dzisiaj rano o godzinie 11.15, podczas przewożenia do szpitala św. Marka. Śmierć Sandiniego, siostrzeńca bossa podziemnego światka Enrico Sandiniego, nastąpiła w wyniku obrażeń odniesionych przez niego po zaatakowaniu dwóch strażników, wczoraj, w czasie drugiej próby ucieczki…”
Julie właśnie wychodziła z sypialni, z narciarskim kombinezonem ukrytym za plecami, gdy do jej uszu dobiegła końcówka wypowiedzi spikera, a potem nieludzki ryk jej porywacza i dźwięk rozbijanego szkła – garnuszka, którym cisnął o wykafelkowaną podłogę kuchni.
Nie dostrzeżona przez niego, przez chwilę stała jak sparaliżowana: Zachary Benedict rzucał o ściany i podłogę wszystkim, co nawinęło mu się pod rękę, miotając przy tym straszliwe przekleństwa i groźby. Toster rozleciał się z trzaskiem na drobne kawałki, za chwilę jego los podzieliły młynek do kawy i dzbanek. Na koniec wszystko, co stało na ladzie – talerze, garnuszki i szklane pojemniki – poleciało na podłogę. Nic, co stało na wierzchu, nie oparło się jego niszczycielskiej furii, a on wciąż wykrzykiwał przekleństwa. I jak nagle rozpoczął się wybuch straszliwej wściekłości, tak samo niespodziewanie się skończył. Nagromadzony w Zacku gniew ulotnił się, siły opuściły go. Oparł dłonie na kuchennej ladzie, głowa opadła na piersi, zamknął oczy.
Julie, zahipnotyzowana przerażeniem, porzuciła wszelką nadzieję na wyciągnięcie kluczyka do skutera z szuflady znajdującej się teraz tuż obok biodra Zacka. Z plecami przy ścianie prześliznęła się do drzwi wejściowych. Ciszę przerwał rozpaczliwy jęk:
– Dom… Wybacz mi Dom. Wybacz…
ROZDZIAŁ 27
Śmiertelnie przerażona sceną, której była świadkiem, biegła do garażu przez wirujące w powietrzu płatki śniegu. Wpadła do środka. Trzęsącymi się z pośpiechu dłońmi wciągnęła na siebie kombinezon, włożyła kask i rękawice. Teraz zaczęła przepychać przez drzwi skuter – bała się włączyć silnik, by hałas nie zaalarmował Zacka. Nareszcie. Przełożyła nogę przez siodełko, jeszcze trochę szamotała się z zapięciem hełmu, wreszcie przekręciła w stacyjce kluczyk. Silnik ożył w jednej chwili, robił o wiele mniej hałasu, niż się obawiała, i już pędziła przez śnieg w stronę ściany lasu na drugim krańcu polany. Z trudem utrzymywała równowagę, modliła się w duchu, by Benedict nie usłyszał dźwięku skutera.
Żeby tylko się udało! Jak z narowistym rumakiem walczyła z maszyną o zachowanie nad nią panowania; pokonywała muldy, przemykała pod konarami drzew, rozgarniała na boki gałązki sosen. Gdy znajdzie się już na tyle daleko, by z domu nie można było jej zobaczyć, po upewnieniu się, że Zack nie jedzie za nią, skręci w stronę serpentyn wijących się aż do głównej szosy. Ale na razie musiała – tym lepiej dla niej – trzymać się lasu. Dalej wiatr dmuchał już na dobre, śnieżyca rozhulała się, przechodząc w prawdziwą burzę śnieżną.
Minęło pięć, potem dziesięć minut. Poczucie zwycięstwa i odzyskanej wolności dodawało odwagi. Jedynym, co przyćmiewało jej radość, było wspomnienie straszliwej rozpaczy Benedicta. Pomyślała, że to wręcz niewiarygodne, prawie niemożliwe, by ktoś, kto popełnił morderstwo z zimną krwią, potrafił odczuwać taki żal po śmierci przyjaciela z celi.
Obejrzała się przez ramię, by upewnić się, że Zack jej nie goni i zaraz krzyknęła przerażona – omal nie uderzyła w drzewo; ominęła je gwałtownym skrętem.
Zack wyprostował się i w milczeniu patrzył na pobojowisko: połamane przybory kuchenne i porozbijane naczynia leżały na podłodze.
– Cholera – powiedział ponuro i sięgnął po karafkę z brandy. Nalał trochę do szklanki i jednym haustem przełknął palący płyn. Usiłował zagłuszyć rosnący w piersi ból. Wciąż słyszał pogodny głos Dorna czytającego ostatni list od matki: „Hej Zack, Giną wychodzi za mąż! Tak bardzo chciałbym być na jej weselu”. Przypomniał sobie też inne chwile, jak choćby rady Sandiniego, znającego życie od podszewki. „Jeżeli potrzebny ci fałszywy paszport, Zack, to nie idź z tym do faceta o nazwisku Rubin Schwartz, nikt o nim nie słyszał. Zwróć się do mnie, skontaktuję cię z Wallym «Szczurem». To najlepszy fachowiec w kraju. Pozwól sobie pomóc, Zack…”