Выбрать главу

– Julie? – usłyszała swoje imię wypowiedziane prawie szeptem. Odwróciła się i znalazła w serdecznym uścisku. – Tak bardzo za tobą tęskniłam – szepnęła Katherine, przytulając ją mocniej. – Dziękuję ci za podtrzymywanie naszej przyjaźni, za listy, telefony, za wizyty w Dallas. Tak bardzo chciałam wyznać ci prawdę o moim małżeństwie z Tedem, ale za każdym razem rezygnowałam, bo bałam się, że mnie znienawidzisz.

– Nigdy bym nie potrafiła – powiedziała Julie i uścisnęła przyjaciółkę.

– Jesteś najlepszą, najsłodszą osobą, jaką kiedykolwiek znałam.

– Żebyś wiedziała! – Julie odsunęła się i żartobliwie uniosła wzrok.

– A jesteś – upierała się Katherine. – Kiedyś pragnęłam stać się taka jak ty.

– Masz szczęście, że ci się nie udało. – Julie pomyślała o Zacku i jej twarz spoważniała. – Gdyby twoje marzenia ziściły się, wypaliłabyś dzisiaj wieczorem, jak bardzo kochasz Teda, a wtedy on podeptałby twoje serce i z pełną elegancją odesłał cię do domu. – Katherine chciała jakoś pocieszyć przyjaciółkę, jednak Julie, niebezpiecznie bliska łez, powstrzymała ją. – Za kilka dni mi przejdzie. Teraz jestem zmęczona i całkiem rozbita, ale niedługo zapomnę o nim i wszystko będzie jak dawniej, zobaczysz. Na dzisiaj dajmy już spokój tym niewesołym rozważaniom.

ROZDZIAŁ 48

Katherine wsunęła do piekarnika blachę pełną drożdżowych ciasteczek. Zdziwiona popatrzyła na umieszczony na kuchennej ścianie sygnalizator domofonu z bramy wjazdowej, który ani na chwilę nie przestawał dzwonić. Wytarła ręce w ścierkę i przycisnęła guzik.

– Tak?

– Czy panna Cahill? Złośliwie zignorowała pytanie.

– Kto to?

– Paul Richardson – rozległ się zniecierpliwiony męski głos. – Czy Julie Mathison jest u pani?

– Panie Richardson – odrzekła niechętnie – jest siódma trzydzieści rano! Julie i ja wciąż mamy na sobie szlafroki. Proszę odejść i wrócić o bardziej cywilizowanej porze, powiedzmy o jedenastej. Myślałam, że FBI uczy swoich agentów lepszych manier – dodała. Zdumiona patrzyła na głośnik domofonu, bo wydawało jej się, że dobiega z niego stłumione parsknięcie śmiechu.

– Mniejsza o maniery, nalegam na rychłe spotkanie z Jul… panną Mathison.

– A jeżeli nie otworzę? – upierała się Katherine.

– Obawiam się, że w takim przypadku będę musiał przestrzelić zamek moim niezawodnym, służbowym rewolwerem – zażartował.

– W takim razie – odparowała Katherine i z irytacją nacisnęła przycisk zwalniający bramę – lepiej niech pan trzyma rewolwer gotowy do strzału, bo jak się pan tu pojawi, znajdzie się pod lufami dwu strzelb z arsenału mojego ojca.

Uprzedzając ewentualną odpowiedź, puściła przycisk i pośpiesznie poszła holem do biblioteki, gdzie Julie, skulona na fotelu, oglądała poranne wiadomości. Na ekranie ukazała się podobizna Zacka Benedicta. Wyraz czułości i tęsknoty na twarzy Julie sprawił, że serce Katherine ścisnęło się boleśnie.

– Czy nic mu się nie stało? – zapytała.

– Nie mają najmniejszego pojęcia, gdzie go szukać – oświadczyła Julie z nieskrywaną radością. Potem, już chłodniej, dodała: – Nie wiedzą także, co sądzić o mnie, czy nadal podejrzewać o współudział. Próbują stworzyć wrażenie, że dla FBI moje milczenie oznacza przyznanie się do winy. Mogę ci pomóc przy omletach?

– Oczywiście – powiedziała Katherine pogodnie – ale mamy nieproszonego gościa, zapewne zechce dołączyć do nas przy śniadaniu. Dla takiego prostaka nie musimy się wysilać, stroić i szczotkować włosów – dorzuciła, gdy Julie z powątpiewaniem popatrzyła na jej długi, zielony szlafrok.

– Kto to?

– Paul Richardson. A przy okazji – myśli o tobie jako o „Julie”. Wyrwało mu się, co zaraz próbował zatuszować sakramentalnym „panna Mathison”.

Długa rozmowa poprzedniego wieczora i sen przywróciły Julie zwykłą pogodę ducha.

– Dobrze przynajmniej, że jeszcze nie wyobraża mnie sobie z numerem na piersi – zażartowała na dźwięk dzwonka. – Otworzę. – Wstała i mocniej zawiązała pasek szlafroka.

Bez dalszych ceremonii otworzyła drzwi. Zaskoczona cofnęła się, bo Paul Richardson podniósł ręce i zabawnym dyszkantem wyszeptał:

– Proszę nie strzelać.

– Wyśmienity pomysł! – Zagryzła usta, by się nie roześmiać. – Mogę pożyczyć pański rewolwer?

Uśmiechnął się. Obrzucił spojrzeniem jej lśniące, spadające na ramiona kasztanowe włosy, zauważył błyszczące oczy i serdeczny uśmiech.

– Noc odpoczynku w spokoju świetnie pani zrobiła – zauważył. Potem uniósł brwi i stanowczym tonem powiedział: – Proszę nie wymyślać następnego zniknięcia. Przez cały czas muszę wiedzieć, gdzie się pani się znajduje!

Telewizyjne wiadomości podniosły ją na duchu – Zack wciąż jest bezpieczny, to najważniejsze. Reprymendę przyjęła bez słowa protestu.

– Przyszedł mnie pan pouczać czy aresztować? – zapytała pogodnie. Nie miała wątpliwości, przy doskonałym humorze agenta mogło chodzić tylko o to pierwsze. Odwróciła się i poprowadziła go przez hol.

– A naruszyła pani jakieś przepisy prawa? – odparował. Weszli do kuchni.

– Zamierza pan zostać na śniadaniu? – wykręciła się od odpowiedzi Podeszła do stojącej pośrodku krajalnicy.

Paul Richardson patrzył to na Katherine, rozbijającą do miski jajka, to na Julie, która z nożem w ręce zabierała się do krojenia zielonej papryki. Obie kobiety, choć nieumalowane, w szlafrokach i piżamach, jeszcze nieuczesane, wyglądały ślicznie, niewinnie i niesłychanie powabnie.

– Jestem zaproszony? – zapytał z uśmiechem.

Julie spojrzała na niego. Wielkie, ciemnoniebieskie oczy patrzyły z intensywnością, jakby chciały przebić się przez powłokę cielesną i zajrzeć w głąb duszy. I nagle pożałowała, że nie ma w nim więcej dobroci i łagodności.

– A chce pan zostać zaproszony?

– Tak!

Po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego szczerze, bez wewnętrznego napięcia, i tak promiennie! Serce zabiło żywiej w jego piersi.

– W takim razie proszę usiąść przy stole, a my przygotujemy specjalność zakładu, omlet. Wspólnie nie robiłyśmy ich już przeszło rok, więc proszę nie oczekiwać zbyt wiele.

Richardson zdjął marynarkę i krawat, odpiął górny guzik koszuli i usiadł przy stole. Julie postawiła przed nim filiżankę kawy i wróciła do poprzedniego zajęcia. W milczeniu obserwował dziewczęta, przysłuchiwał się ich żartobliwym przekomarzaniom. Czuł się jak w królestwie spokoju, rządzonym przez piękne wróżki z fryzurami w nieładzie, w długich szlafrokach o pastelowych kolorach.

Uroda Katherine Cahill zapierała dech, ale to Julie Mathison, tylko ładna, jak magnes przyciągała jego spojrzenie. Patrzył, jak wpadające przez okno promienie słońca rozświetlają jej włosy, poddawał się urokowi uśmiechu, podziwiał delikatną cerę, zdumiewającą bujność wywijających się w górę rzęs.

– Panie Richardson? – odezwała się cicho. Podniosła wzrok znad krojonego na drobne kawałeczki ząbka czosnku.

– Proszę mówić do mnie Paul.

– Paul – poprawiła się. Jej głos brzmi uroczo, pomyślał.

– Tak?

– Dlaczego się we mnie tak wpatrujesz? Zmieszał się i wypowiedział pierwszą myśl, jaka przyszła mu do głowy.

– Zastanawiałem się, co kroisz. – Patrzył na niewielką, białą kostkę, która, jak się teraz zorientował, była okrojonym ząbkiem czosnku.

– O to ci chodzi? – zapytała. Uniosła głowę i rzuciła mu rozbawione spojrzenie, po którym poczuł się jak uczniak przyłapany na oczywistym kłamstwie.