Początkowo mężczyzna nie był pewny, czemu postanowił wywieźć roztocza z Afryki. Właściwie kierowało nim tylko niejasne przeczucie, że kiedyś mogą mu się przydać. Było to dla niego pewnym wyzwaniem, choć niezbyt wielkim. Jako potomek bogatego mindumugu był kimś więcej niż tylko zwykłym członkiem plemienia. Miał po swojej stronie i pieniądze, i mądrość wielu pokoleń. W wieku dwudziestu lat był studentem biologii i kształcił się na strażnika przyrody. Niestety, liczne konflikty z prawem zmusiły go w końcu do opuszczenia ziemi przodków.
Długotrwałe przechowywanie roztoczy było stosunkowo łatwe. Podobno kilka gatunków potrafiło przeżyć przeszło sto lat na niewielkiej ilości konopi indyjskich. Potrzebne było tylko odpowiednie połączenie wilgotności, ciepła i ciemności. Większy kłopot sprawiło mu wwiezienie roślin do Stanów Zjednoczonych, ale rozwiązał ten problem, korzystając z rzadko używanej przecinki leśnej biegnącej przez kanadyjsko-amerykańską granicę. Kiedy wreszcie kupił sobie ziemię, ukrył konopie w zaplombowanej komórce w piwnicy. Potem wystarczyło raz w roku dodawać więcej podkładu, by rośliny mogły rosnąć, i od czasu do czasu je spryskiwać.
Nie można było podchodzić do tego z nonszalancją. Mężczyzna widział na własne oczy, co roztocza zrobiły z Makkede, i nie miał zamiaru podzielić jego losu. Zawsze, gdy miał z nimi do czynienia, podejmował wszystkie niezbędne środki ostrożności, dorzucając kilka być może niepotrzebnych: wkładał kombinezon na ogół wykorzystywany w przypadku powstania zagrożenia biologicznego, stosowane w przemyśle chemicznym maski gazowe, a także przygotował specjalne pomieszczenie, w którym mógł kontrolować przepływ powietrza. Choć jego prywatne laboratorium stanowiło zagrożenie dla środowiska, nie powstydziłby się go żaden uniwersytet.
Przed wyjazdem z Afryki mężczyzna przeczytał kopię raportu z sekcji zwłok Makkede. W Ameryce na bieżąco czytał wszystkie prace na temat entomolo-gii i jak dotąd wyglądało na to, że nikt nie sięgnął do najwyraźniej zapomnianych prac doktora Fieldinga. Mężczyzna zdawał sobie jednak sprawę, że wszystkie jego wysiłki pójdą na marne, jeśli nie będzie mógł okresowo sprawdzać skuteczności roztoczy. Wiedział, że nie jest wykluczone, iż mimo korzystnych warunków rozwoju z upływem lat mogą stracić swoje zabójcze właściwości. Dlatego musiał co pewien czas przeprowadzać eksperymenty.
Jako że drugim hobby mężczyzny było kolekcjonowanie zwierzęcych szkieletów, przygotowywanie badań nie sprawiało mu większych trudności. Człowiek o jego powiązaniach i reputacji bez trudu zdobywał niezbędne zwierzęta. Aby urzeczywistnić swoje zamiary, potrzebował żywych okazów. Pierwszym był makak.
Mężczyzna wszedł do hermetycznie zamkniętego pomieszczenia, włożył kombinezon i wsadził zwierzę do klatki. Makak od razu zaczął rozdzierająco piszczeć, jakby spodziewał się, jaki los go czeka. Mężczyzna nakrył klatkę przezroczystą plastykową płachtą, przez którą przeciągnął rurkę nargili.
Następnie zapalił małą ilość zanieczyszczonej marihuany, zaczekał, aż zacznie się tlić i skierował prąd powietrza do rurki. Wiedział, że choć część roztoczy zginie w żarze, inne uniosą się wraz z dymem.
Mężczyzna patrzył przez gogle na wpływające do klatki białe smugi. Zgodnie z jego oczekiwaniami małpa wpadła w szał. Z wilgotniejącymi oczami, zaczęła skakać jak obłąkana między prętami klatki. Po kilku minutach stopniowo uspokajała się pod wpływem oparów marihuany. Jej powieki opadły, osunęła się bezwładnie na podłogę klatki i zaczęła leniwie bawić się swoimi genitaliami.
Przez kilka następnych minut makak onanizował się z zadowoleniem. Potem roztocza zaatakowały jego płuca. Małpa zaczęła się krztusić, a jej pysk wykrzywił się w grymasie. Przez chwilę skakała po klatce, piszcząc rozpaczliwie i szukając drogi ucieczki. W nosie miała gęsty śluz, a na pysku różową pianę. Wargi makaka przybrały szaroniebieski odcień, jego pierś unosiła się i opadała w gwałtownym rytmie. Męki zwierzęcia nie trwały długo. Po chwili osunęło się na bok i jego ślepia stanęły w słup.
Wyniki eksperymentów na innych zwierzętach były identyczne. Roztocza wywoływały gwałtowną reakcję u wszystkich kręgowców płucodysznych, zarówno młodych, jak i starych, choć najsilniej działały na ssaki naczelne. Mężczyzna co dwanaście miesięcy powtarzał czynności, które na własny użytek określał badaniem efektywności. Roztocza wciąż były równie zabójcze jak wtedy, gdy w Afryce po raz pierwszy na własne oczy zobaczył, co potrafią zrobić z człowiekiem.
Wprowadzanie roztoczy do płuc noworodków okazało się nieco większym wyzwaniem, ponieważ trzeba było zrobić to tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Mężczyzna przede wszystkim potrzebował skutecznego środka przenoszenia. Głowił się nad tym kilka miesięcy, by w końcu uznać, że najlepszy sprzęt przez cały ten czas miał przed oczami. Pracując w szpitalu, mężczyzna miał nieograniczony dostęp do respiratorów, wystarczyło więc tylko trochę w nich podłubać.
W respiratorach i wentylatorach było mnóstwo rurek, przez które płynął gaz. Sercem każdego urządzenia był elektrycznie sterowany tłok albo pompa mieszkowa, połączona z komputerem w celu uzyskania optymalnej skuteczności. Pompa tłoczyła wilgotne powietrze, w razie potrzeby wzbogacane w tlen. Rurki różnych rozmiarów biegły od urządzenia do pacjenta. Nimi właśnie zainteresował się mężczyzna.
Wyjął zasuszone liście z torebek herbaty i na ich miejsce wsypał zanieczyszczoną marihuanę. Następnie zwinął torebki w skręty i zakleił je z pietyzmem. Były na tyle cienkie, by zmieścić się w rurce respiratora pod dolnym filtrem. Kiedy tłoczone przez pompę powietrze uderzy w zawiniątko, roztocza wydostaną się z niego i podmuch poniesie je w stronę potencjalnej ofiary.
Pozostawało jeszcze przetestować tę technikę. Mężczyzna przeprowadził eksperyment na poddanej tracheotomii kozie. Przywiązał ją do kija, podłączył respirator i uruchomił go. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość. Koza zdechła piętnaście minut po zaczerpnięciu pierwszego łyku zanieczyszczonego marihuaną powietrza. Mężczyzna był gotów. Nie miał wątpliwości, że opracowany przez niego sposób będzie równie skuteczny, gdy zastosuje go wobec ludzi.
Po zakończeniu eksperymentów nadeszła pora, by uczcić sukces. Mężczyzna pozbył się szczątków kozy i posprzątał pokój. Od dwudziestu lat palił trawę i nic tak nie koiło jego nerwów i nie dawało takiej przyjemności jak haust THC, tetrahydrokanabinolu. Zrobił sobie grubego skręta, zapalił i zaciągnął się głęboko. W ciągu kilku sekund cząsteczki THC zaczęły się wiązać z receptorami w podwzgórzu, w cudowny sposób modyfikując proces uwalniania dopaminy i serotoniny. Zmysły mężczyzny przeszły metamorfozę; błogo uśmiechnięty, odchylił się na oparcie fotela i uległ ogarniającej go euforii.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego trwający od dziesiątków lat zwyczaj wypalania dwóch skrętów dziennie może przysporzyć mu kłopotów. Nie dość, że nie potrafił przyznać się przed sobą, iż jest uzależniony, to jeszcze wmawiał sobie, że zasługuje na chwilę ucieczki od stresu związanego z pracą. Pozostawało jednak faktem, że jego nałóg był niebezpieczną skazą na skądinąd silnym charakterze. Już raz narobił sobie przez to kłopotów.
ROZDZIAŁ 12
Kiedy Brad Hawkins kupował dom, wiedział, że wymaga on natychmiastowego remontu. Przez następne pięć lat tym właśnie się zajmował. Dwudziestopięcioletni dom mimo skromnych rozmiarów i równie skromnej konstrukcji, bezustannie wymagał takich czy innych napraw. Ponieważ Brad nie należał do osób towarzyskich, weekendy na ogół spędzał albo tu, albo na swojej łodzi. Tym razem jednak, po raz pierwszy od dobrych kilku lat, zaprosił do siebie gości.
W miejscowym sklepie znalazł przeceniony grill marki Weber oraz elektryczny palnik. Brad uwielbiał gotować i uznał, że pizza z grilla i świeże ryby powinny zaspokoić wymagania wszystkich gości. Poprosił sprzedawcę, by pokroił tuńczyka i makrelę na grube steki, które on sam następnie podzielił na prostokątne kostki. Pokrył je warstwą zasuszonych wodorostów, posypał ziarnem sezamowym, po czym upiekł na silnym ogniu. Następnie pokroił kostki na cienkie plasterki i podał z imbirowo-sojowym sosem na liściach sałaty. Goście byli pod wrażeniem.