Trzydziestoletnia Melissa Alexander miała wkrótce rodzić. Pewna siebie i inteligentna, była zagorzałą feministką. Kiedy zaczęła odwiedzać ginekologa, nie mogła pogodzić się z tym, że profesję tę zdominowali mężczyźni. Uważała, że nikt tak nie potrafiłby zrozumieć jej dolegliwości jak kobieta. Odnalazła więc kilka pań zatrudnionych w tym zawodzie, ale one też nie sprostały jej wysokim wymaganiom. Doszło do tego, że zmieniała lekarzy tak często, jak niektóre kobiety zmieniają fryzury.
Mimo to Melissa gorąco pragnęła mieć dziecko. Nie przejmowała się tym, że jest niezamężna; małżeństwo nie zaliczało się do jej priorytetów. Jednak wszelkie próby poczęcia zakończyły się fiaskiem. Fakt ten wprowadził chaos do jej dotychczas skrupulatnie uporządkowanego życia. Melissa, kobieta zdeterminowana, próbowała rozwiązać problem własnej bezpłodności zgodnie z zasadami logiki, ale uniemożliwił jej to ubezpieczyciel. Firma AmeriCare zdawała się stawiać pacjentkom leczącym się na bezpłodność wszelkie możliwe przeszkody. I nagle, przed rokiem, to się zmieniło.
Melissa miała kłopoty z zajściem w ciążę, ponieważ cierpiała na endo-metriozę. Część lekarzy nazywała ją „osobowością endometriotyczną" – co oznaczało, że jej stan fizyczny łączył się z nerwowym, burzliwym i kapryśnym usposobieniem. Pacjenci tego rodzaju byli na ogół oczytani w kwestiach medycznych. Zadawali niezliczone pytania, żądali ścisłych wyjaśnień i przeciągali wizyty w nieskończoność, co czyniło ich niemile widzianymi gośćmi. Większość lekarzy uważała ich za upierdliwych nudziarzy.
Melissa w końcu zaszła w ciążę przy pomocy specjalisty od bezpłodności ze Szpitala Uniwersyteckiego, ale nie poszła do poleconego przezeń ginekologa. Zamiast tego sama zaczęła szukać właściwego lekarza. Początkowo nie mogła znaleźć żadnego człowieka czy grupy ludzi, z którą czułaby się dobrze: zbyt wielu mężczyzn, za dużo urządzeń, za małe zainteresowanie. Dopiero w piątym miesiącu ciąży przypadkowo znalazła lecznicę, która jej odpowiadała.
Znajdowała się ona w podmiejskiej robotniczej dzielnicy. Pracowało w niej trzech lekarzy i dwie pielęgniarki położne. To właśnie one najbardziej ją zaintrygowały. Melissa nie wiedziała, że taki układ odpowiada AmeriCare, bo koszty zakontraktowanych usług położniczych były niskie w porównaniu z wydatkami na pobyt w szpitalu.
Umawiając się na pierwszą rozmowę, nie mogła wyzbyć się pewnej dozy sceptycyzmu. Chciała się przede wszystkim dowiedzieć, czy w filozofii położnych jest coś, co mogłoby jej nie odpowiadać. Kiedy jednak poznała jedną z nich osobiście, była pod tak dużym wrażeniem, że od razu się do niej zapisała.
Położna miała sześćdziesiąt parę lat. Była bardzo spokojna i cierpliwa, a do tego więcej słuchała, niż mówiła, co Melissie odpowiadało. Kobieta wyjaśniła jej, że u niej rodzi się po ludzku, bez żadnych urządzeń; niech natura sama zrobi to, co do niej należy. Melissa nie posiadała się ze szczęścia. Jedynym minusem było to, że lecznica stosowała zasadę „współkierownictwa", co oznaczało, że pacjentki musiały przed porodem odbyć dodatkową konsultację z jednym z lekarzy.
Było ich troje, w tym młoda kobieta zatrudniona tu od niedawno. To właśnie do niej zwróciła się Melissa. Lekarka okazała się stosunkowo sympatyczna, choć nie miała w sobie tyle ciepła co dwie doświadczone położne. Przez resztę ciąży Melissa Alexander spotykała się już tylko z nimi. To one przyjmowały większość porodów – lekarze wkraczali do akcji tylko w razie wystąpienia jakichś powikłań czy nagłych wypadków. Melissa nie sądziła, by coś takiego mogło jej grozić.
Britten przyjechał po Morgan o dziewiątej. Kolację zjedli w restauracji serwującej modną ostatnio nouvelle cuisine, a Britten zachowywał się jak należy, starając się odgrywać rolę jowialnego zalotnika. Za to uprzejmość Morgan była sztuczna, a jedzenie wydawało jej się pozbawione smaku. Uśmiechała się bez wyrazu, gdy Britten zarzucał ją kolejnymi, coraz bardziej nieudanymi żartami. Czy tego chciała, czy nie, musiała podtrzymywać jego dobry nastrój. W rękach tego człowieka spoczywał los jej siostrzeńca. Jednak kiedy po kolacji Britten zaprosił ją do siebie, uznała, że ma już tego dosyć, i zaczęła się wykręcać z wymuszonym słodkim uśmiechem na ustach.
– No, Morgan, nie daj się prosić – nie ustępował Britten – nie jestem aż tak straszny. Wejdziesz na kilka minut, a potem odwiozę cię do domu. Bardzo chciałbym ci coś pokazać.
– A cóż to takiego?
Położył palec na ustach i mrugnął porozumiewawczo.
– Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki, prawda?
Kiedy podczas kolacji musiała udawać zainteresowaną jego wynurzeniami, przed oczami miała rozdzierający serce obraz chudziutkiego, drobniutkiego siostrzeńca, leżącego z zasłoniętymi oczami wśród labiryntu przewodów i desperacko walczącego z zakażeniem. Przez wzgląd na małego Benjamina musiała spełniać zachcianki Brittena.
Morgan westchnęła i skinęła głową, wmawiając sobie, że tacy mózgowcy jak on na ogół bywaj ą nieszkodliwi.
– Jasne. Kilka minut nie zrobi mi różnicy.
W drodze do domu Brittena jego irytujący entuzjazm stał się wręcz nie do zniesienia. Morgan była ciekawa, czy jest na tym świecie jakakolwiek kobieta, która mogłaby znieść jego zachowanie. Nic dziwnego, że musiał się tak starać, by umówić się na randkę. Ten wieczór przerodził się w istną torturę. Jednak prawdziwy szok Morgan przeżyła, przestąpiwszy próg domu Brittena.
Nie wierzyła własnym oczom. Podłogi i ściany były przykryte zwierzęcymi skórami – zebry, lwa i niedźwiedzia, a także innych gatunków, których Morgan nie rozpoznała na pierwszy rzut oka. Z szeroko otwartymi ustami ruszyła przed siebie niczym ćma przyciągana przez blask płomienia. Wystarczył j eden rzut oka na wystrój tego domu, by przekonać się, jak wielkim ekscentrykiem jest jego właściciel.
– No i co ty na to? – spytał. Morgan nie wiedziała, co powiedzieć.
– To… interesujące, Hugh. Bardzo oryginalne.
– Dziękuję. Jestem dumny z tego, jak się urządziłem. Chodź, pokażę ci resztę domu.
Na prawo od holu głównego znajdował się nieduży pokój. Na ścianie wisiały rogi wszelkich kształtów i rozmiarów. Niektóre były przymocowane do drewnianych płyt, inne tkwiły w czaszkach, a pozostałe w wypchanych zwierzęcych łbach.
– Wyglądają jak żywe, co?
– Można tak powiedzieć – odparła Morgan. – Czy wszystkie są prawdziwe?
– No pewnie. Niektóre są bezcenne.
Dom Brittena był ogromny. Morgan niepewnie wyszła w ślad za gospodarzem na mroczny korytarz, który okazał się wąskim, krętym labiryntem. Jedynym źródłem światła były schowane we wnękach lampy, z których wypływały słabe promienie, rzucające blade plamy na ściany. Na początku korytarza ściany były nagie, nieozdobione. Kiedy Morgan skręciła za Brittenem za róg, jej wzrok padł na słabo oświetlony krąg. To, co tam zobaczyła, zaparło jej dech w piersi.
W słabo jarzącym się blasku światła leżały dwie zmumifikowane głowy. Brązową skórę twarzy przecinały głębokie bruzdy, a powieki były zszyte grubymi czarnymi nićmi. W przekłutych wargach tkwiły pionowo ustawione drewniane szpikulce. Głowy wisiały na łańcuszkach z małych muszelek. Morgan odwróciła się i spojrzała z przerażeniem na Brittena. Jego twarz promieniała zachwytem.
– Wspaniałe, prawda?
Morgan nie mogła znaleźć słów, by wyrazić to, co czuje.
– Ja… ty zbierasz takie rzeczy?
– Ależ oczywiście. Wszystkie są niezwykłe, niektóre nawet absolutnie jedyne w swoim rodzaju. Te należały do Maorysów. Chodź.
Morgan ruszyła na uginających się nogach za Brittenem i po chwili jej zdumionym oczom ukazała się imponująca kolekcja ludzkich szkieletów. Otworzyła szeroko usta, przerażona i zafascynowana zarazem, jak to bywa ze świadkami tragicznego wypadku samochodowego, którzy wbrew sobie nie mogą odejść z miejsca katastrofy.