Po kilku godzinach technik została wezwana od obsługi respiratora. Przywieziono jeden z niedawno naprawionych wentylatorów i można go było na nowo zainstalować. Z oddziału intensywnej terapii noworodków przyszła prośba o udzielenie pomocy jednemu z dzieci. Technik była tym zaskoczona; przecież tak czy inaczej miała o dziesiątej przyjść do Benjamina Hartmana. Nieważne, pomyślała. Skoro urządzenie zostało naprawione, to nie ma problemu.
Tymczasem w holu Jennifer zerwała się ze snu. Nie chciała w ogóle zasypiać. Zamrugała, podniosła się i spojrzała na zegar. Dziesiąta piętnaście. Nagle opadły ją złe przeczucia. Pomyślała o swoim synu. Benjamin!
Coś było nie w porządku; czuła to. Dlaczego dała się nakłonić do odpoczynku? Śmiertelnie przerażona, podbiegła do windy. Raz za razem gorączkowo wciskała guzik ze strzałką skierowaną w górę. Minęła aż minuta, zanim drzwi kabiny się otworzyły, a następne sześćdziesiąt sekund upłynęło, zanim rozgorączkowana kobieta dotarła na oddział intensywnej terapii. Kiedy wpadła w drzwi, zobaczyła grupę ludzi zgromadzonych wokół inkubatora Benjamina. Pielęgniarka robiła dziecku masaż serca.
Krzyk, zbolały krzyk cierpienia wezbrał w piersi Jennifer, zanim dostrzegła, co się dzieje. Jedna z pielęgniarek podbiegła do niej, przytrzymała i próbowała wyprowadzić z sali. Ale choć Jennifer miała nogi jak z ołowiu, usiłowała się wyrwać i podbiec do inkubatora, w którym leżało nieruchome, poszarzałe ciało Benjamina.
ROZDZIAŁ 14
Czterdzieści pięć kilometrów na wschód od Szpitala Uniwersyteckiego pod wielkim czarnym kotłem palił się ogień. Oderwało się już wystarczająco dużo skóry, by ciało dziecka z anencefalią opadło na dno. Mężczyzna zamieszał wywar dużym drewnianym wiosłem i szkielet wypłynął na powierzchnię; tu kawałki gąbczastej skóry i tkanki odczepiły się od kości i podryfowały do krawędzi kotła. Mężczyzna wygarnął je wraz z nagromadzonym tłuszczem. Wygotowaną skórę i tłuste ochłapy wrzucił do wiadra, które następnie wyniósł na zewnątrz.
Poszedł z nim sto metrów w głąb lasu, gdzie znajdowała się jama. Na dźwięk kroków mężczyzny z ziemi poderwało się stado wron, które kracząc i skrzecząc, obsiadły gałęzie pobliskich drzew. Kiedy wylał odpady do jamy i zniknął, ptaki natychmiast rzuciły się w dół, walcząc zażarcie o najsmakowitsze kąski.
Kiedy gotowanie zostało zakończone, mężczyzna zgasił ogień i wyjął lśniący szkielet. Przez następne kilka godzin suszył go nad papierowymi serwetkami, od czasu do czasu zmieniając je i obracając kości, by szybciej schły.
Niezwykły okaz zaintrygował go. Przed gotowaniem najbardziej charakterystyczną cechę głowy stanowiły wyłupiaste oczy, podobne do żabich. Teraz jednak została tylko połowa czaszki; małe wyrostki sutkowate, spłaszczona potylica, pełna szczęka dolna oraz zniekształcona szczęka górna.
Kiedy szkielet był już całkowicie suchy, przyszła pora na chrząszcze.
Biorąc do ręki skrzynkę, w której były przechowywane, mężczyzna czuł, jak się ruszają. Wiedziały, co je czeka. Polakierowany pojemnik wibrował w szaleńczym rytmie. Kiedy mężczyzna wreszcie podniósł wieczko, chrząszcze wyrwały się ze swojego więzienia.
Węch wskazał im drogę. Setki małych, stłoczonych stworzeń wyglądały jak wielki kleks o falujących krawędziach. Nagle cała ich masa runęła naprzód, przetaczając się przez stalowy blat. Kiedy tylko owady dotarły do szkieletu, ruszyły w górę, przemykając po nagich kościach w poszukiwaniu ścięgien i chrząstek.
Podczas gdy chrząszcze jadły, mężczyzna poszedł do drugiego pokoju. Miał za sobą długi, pracowity dzień i był przekonany, że zasłużył na nagrodę. Zagłębiając się w fotelu, wyjął swój zapas marihuany i zapalił skręta. Wciągnąwszy do płuc pierwszy haust dymu, zamknął oczy i poczuł się szczęśliwy.
Obiecał doktorowi Brittenowi, że dostarczy okaz przed północą. Niecałą godzinę później, porządnie nabuzowany, wrócił do swojej pracowni. Chrząszcze zrobiły, co do nich należało, pozostawiając lśniący, nieskazitelnie czysty szkielet. Mężczyzna zwabił je z powrotem do skrzynki za pomocą kawałka świeżego mięsa. Następnie schował szkielet do małej, wyłożonej filcem trumny.
Chwiejąc się nieco, zaniósł ją do furgonetki i ułożył na podłodze przy tylnych drzwiach. Siadł za kierownicą, wcisnął gaz i ruszył nieuczęszczaną polną drogą w stronę autostrady. W nocy widział dość słabo, więc przez cały czas mrużył zaczerwienione oczy. Kiedy zjechał na Expressway, włączył radio i przy wtórze jazzu zaczął nucić dziecięce piosenki. Mimo że był naćpany, zachował dość przytomności umysłu, by nie przekraczać prędkości stu kilometrów na godzinę.
Jechał prawym pasem. Długa, prosta jezdnia autostrady uśpiła jego i tak osłabioną czujność. Kiedy mijał zjazd numer pięćdziesiąt osiem, jego oczom ukazał się strumień samochodów, co zmusiło go do skrętu w lewo. Nie był na to przygotowany. Wcisnął pedał gazu, ale zrobił to za późno.
Wpadł na samochód jadący przed nim. Choć zderzenie nie było silne, wystarczyło, by furgonetka skręciła z piskiem opon. Na szczęście, nie uderzył w nią żaden z nadjeżdżających samochodów. Wóz obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym zjechał tyłem z prawego pobocza, zatrzymując się na słupku.
Tylne drzwi otworzyły się na oścież i mała trumna wystrzeliła w powietrze. Kierowca furgonetki, choć wciąż nieco otępiały, szybko zebrał myśli. Samochód, z którym się zderzył, zjeżdżał na pobocze sto metrów dalej; obok niego pojawiło się kilka innych. Mężczyzna nie mógł wpaść w ręce policji. Już raz miał kłopoty z powodu narkotyków. Bez wahania wcisnął gaz do dechy i pomknął autostradą przed siebie, pozostawiając za sobą wirujący kłąb kurzu i małą trumnę.
To wszystko działo się w błyskawicznym tempie; świadkowie wypadku przede wszystkim byli zadowoleni, że nic im się nie stało. Nikt nie zapisał numeru rejestracyjnego furgonetki. Nikt też nie zauważył wyłożonej filcem trumny. Dopiero godzinę później policjant dosłownie wpadł na małą skrzynkę.
W żółtym świetle latarki podrapane, zbite gwoździami deski wyglądały na nieuszkodzone, ale trumna była otwarta. Policjant powoli omiótł promieniem światła mały biały szkielet, który wypadł na ziemię. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że to szczątki małpy. Kiedy jednak pochylił się i obejrzał znalezisko dokładniej, nabrał przekonania, że to szkielet ludzki. Gdy policjant wreszcie się wyprostował, ręce dygotały mu jak w febrze.
Skontaktował się z posterunkiem i opisał to, co zobaczył. Nakazano mu wszystko zapakować i przywieźć. Policjant wykonał polecenie, pamiętając o tym, by wcześniej włożyć rękawice z lateksu. Kiedy zostawił swoje znalezisko na posterunku numer cztery, była północ. Niepewny, co z tym fantem zrobić, dyżurny sierżant zadzwonił do lekarza sądowego.
Następnego dnia wczesnym rankiem przyjechał jeden z wyższych rangą śledczych z Biura Medycyny Sądowej hrabstwa Suffolk. Dokładnie obejrzał kości. Doszedł do wniosku, że to szkielet człowieka, prawdopodobnie dotkniętego jakąś wadą wrodzoną. Zbity z tropu, zadzwonił do biura w Hauppauge i skonsultował się z biurem okręgowego lekarza sądowego; polecono mu przywieźć makabryczne znalezisko. Śledczy złożył podpis na odpowiednim formularzu i zawinął szkielet w sterylny plastyk.
Godzinę później asystent okręgowego lekarza sądowego pochylił się nad stołem z nierdzewnej stali. Drobny szkielet był świeży i bardzo młody. Żadnych śladów starzenia się. Na podstawie całkowitej masy, wzrostu i stopnia skostnienia kości długich można było zaryzykować stwierdzenie, że jest to szkielet noworodka płci żeńskiej, a może nawet płodu z ostatniego trymestru ciąży. Ktoś włożył wiele wysiłku w jego spreparowanie.
Jeszcze większą niespodzianką był niezwykły kształt głowy. Początkowo lekarz myślał, że czaszka została rozcięta, a jej pokrywa usunięta. Jednak przy bliższych oględzinach zauważył, że to wada wrodzona. Ponieważ lekarz nie znał się na embriologii, musiał zajrzeć do odpowiedniego podręcznika. Ilustracje jednoznacznie dowodziły, że noworodek cierpiał na anencefalię.