Выбрать главу

Zaczęło się od łaskotania w gardle. Schubert otworzył oczy i odkaszlnął. Łaskotanie przerodziło się w drapanie. Doktor usiadł prosto i zakaszlał raz, potem drugi, bijąc się w pierś zaciśniętą pięścią. Miał wrażenie, że jakaś siła ściska mu płuca.

Nie mógł złapać tchu. Pomyślał, że łyk szkockiej mógłby pomóc, ale ręka dygotała mu tak silnie, iż z najwyższym trudem uniósł szklankę do ust. Próbował wstać, rozpaczliwie walcząc z dusznością. Podnosząc się na chwiejnych nogach, przewrócił stojak z fajkami. Chwycił palcami gardło, które było jak ściśnięte w imadle. Schubert zobaczył w lustrze swoją przerażająco bladą twarz. Na wargach miał krople śliny. Z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami Schubert, zataczając się, ruszył do drzwi.

Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na podłogę, zaciskając dłonie na gardle, po czym ciężko przewrócił się na bok. Czuł się, jakby tonął, i próbował chwytać ustami powietrze. Z łaknących tlenu płuc dobył się dziwny bulgot. Bezradnie rozglądając się wokół, Arnold Schubert pomyślał, że nie może uwierzyć, iż spotkało go coś takiego. Była to jego ostatnia myśl.

Słodkie melodie Verdiego płynęły z głośników, niesłyszane przez nikogo, jeszcze przez dziewięćdziesiąt cztery minuty.

Brad poznał Simona Crandalla na Uniwersytecie Yale. Obydwaj robili specjalizację z biologii. Od ukończenia studiów spotykali się kilka razy w roku i utrzymywali stały kontakt za pośrednictwem poczty elektronicznej. Tej nocy Simon włączył swojego peceta i w skrzynce znalazł interesujący list od Brada. Jego stary druh zapowiedział, że przyśle mu pewien preparat do obejrzenia.

Paczka przyszła następnego ranka. Brad dołączył do preparatu informację na temat jego pochodzenia. Ten przypadek zaintrygował Crandalla. Znał wszystkie rodzaje owadów, które żerowały na zwłokach, ale niezwykłe wydało mu się to, że jakiś mikroskopijny pasożyt mógł znaleźć się w organizmie jeszcze przed śmiercią.

Crandall obejrzał preparat w dużym powiększeniu pod swoim zeissem. Rzeczywiście, laik mógł pomyśleć, że to roztocz kurzu domowego ze względu na podobną wielkość i taki sam wygląd zewnętrzny. Jednak przy dokładniejszych oględzinach stawało się jasne, że to wykluczone. Układ odnóży był inny. Tajemniczy owad miał dziwne pokrywy skrzydłowe, a jego głowo-tułów był za mały. Jednak najbardziej zaintrygował Crandalla aparat gębowy: małe, podobne do obcążek szczęki były mocno wbite w ludzką komórkę nabłonkową. Simon dobrze wiedział, że roztocze kurzu domowego można uznać co najwyżej za pasożyty jedynie przez przypadek wpadające do dróg oddechowych i z nich uciekające.

Nie potrafił zidentyfikować tego owada. Widział go pierwszy raz w życiu. Pokazał preparat kilku innym kolegom, ale żaden z nich nie wiedział, co to jest. Nie było to zaskakujące, ponieważ na świecie istniały setki tysięcy pajęczaków, z czego większość pochodziła spoza Ameryki Północnej.

Simon zadzwonił do Brada, który opowiedział mu pokrótce o zgonach na oddziale intensywnej terapii i wyjaśnił, czemu zainteresował się tą sprawą. Potem przedstawił wnioski patologa z autopsji makro- i mikroskopowej.

– Myślisz, że to roztocz kurzu domowego? – spytał na koniec.

– Nie, i wszyscy moi współpracownicy zgadzają się ze mną. Niestety, nie jesteśmy pewni, co to właściwie jest. Będę musiał zadzwonić do paru osób. Jak pilna to sprawa?

– Bardzo – powiedział Brad. – Te dzieci umierają straszną śmiercią. Nikt nie wie, co jest tego przyczyną, i nie mamy żadnych wskazówek, oprócz tego roztocza. Potrzebujemy odpowiedzi, Simon, i to szybko. Do kogo chcesz zadzwonić?

– Do moich brytyjskich znajomych – odparł Crandall. – Chłopcy z Anglii uwielbiają te małe pajęczaki.

Simon odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać, co się dzieje, do licha. Najpierw prośba lekarza sądowego z Long Island o zidentyfikowanie rzadkiego gatunku chrząszcza, a teraz ten niezwykły roztocz. Choć obie sprawy nie musiały być ze sobą powiązane, zagadka pozostawała zagadką. Ciekawe, co powie o tym jego przyjaciel.

Następnego ranka odbył się pogrzeb Benjamina. Niebo było zachmurzone, szare i posępne. Richard, Jennifer, Morgan i Brad jechali limuzyną za karawanem. Na szczęście media nie dowiedziały się jeszcze o następnym zgonie na oddziale intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego.

Kiedy orszak dotarł na cmentarz, padał deszcz. Zimna ulewa zaskoczyła żałobników i wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Jennifer, z trudem trzymająca się na nogach, musiała wspierać się na mężu i siostrze, gdy we trójkę stanęli nad małym grobem. Jej włosy były posklejane w mokre strąki. Miała wychudzoną, bladą twarz, wyglądała prawie jak śmierć.

Na szczęście ceremonia była krótka. Po zamknięciu modlitewników wszyscy szybko pochowali się w stojących w pobliżu samochodach. Jennifer powlokła się sztywno z powrotem do limuzyny. Słowo „rozpacz" nie oddawało jej stanu, ona przekroczyła już bowiem granice rozpaczy; odrętwiała i wyzuta z uczuć, koncentrowała się tylko na zaskakująco trudnej czynności, jaką było stawianie jednej nogi przed drugą.

Na Manhattanie deszcz przestał padać w południe. Doktor Crandall dokończył rozmowę, którą zaczął o ósmej rano. Najpierw skontaktował się ze znajomym z Oksfordu, który skierował go do Brytyjskiego Towarzystwa Entomologicznego i Przyrodniczego. Stamtąd został odesłany do Królewskiego Towarzystwa Entomologicznego w Londynie.

Sekretarz towarzystwa, niejaki doktor Colin Halstead, był entuzjastą Coleoptera, czyli chrząszczy. Opowiadał o nich z takim ożywieniem, że prawie nie dał Simonowi dojść do słowa. Czy wie pan, pytał Halstead, że Coleoptera są dominującą formą życia na ziemi i że jedna na pięć żywych istot to chrząszcz? Słyszał pan, że chrząszcze pojawiły się przed dinozaurami i że były czczone przez starożytnych Egipcjan?

Simon nie miał sumienia powiedzieć mu, że doskonale to wszystko wie. W końcu, po wysłuchaniu wywodów Anglika, zapytał o interesującą go sprawę.

– Hmm… to ciekawe – powiedział Halstead. – Roztocz, powiada pan? A cóż to ma wspólnego z chrząszczami?

– Prawdopodobnie nic. Dzwonię, żeby spytać, czy mógłby pan skontaktować mnie z kimś, kto znałby się na co bardziej niezwykłych gatunkach.

– Ach, tak… Wie pan co, rzeczywiście mamy tu kogoś takiego. Syn Fieldinga, Neville. To bystry chłopak. Zadzwonię do niego i skontaktuję się z panem.

Crandall słyszał o Fieldingu. Richard Fielding, autor niezliczonych publikacji na temat owadów, był entomologiem z Cambridge, zmarłym prze kilkunastoma laty. Crandall nie wiedział natomiast, że Fielding miał który jest ekspertem od owadów, ale każda pomoc była mile widziana.

Następnego ranka o szóstej zadzwonił telefon. Wyrwany ze snu Simon podniósł słuchawkę, wymamrotał „słucham" i usłyszał męski głos, mówiący z brytyjskim akcentem.

– Proszę wybaczyć, że pana budzę – powiedział. – Mówi Neville Fielding z Cambridge. Zadzwonił do mnie Colin Halstead i powiedział, że ma pan pilną sprawę. Dlatego też pozwoliłem sobie zadzwonić o tak wczesnej porze.

– Dziękuję, to żaden kłopot – powiedział Simon. – Właśnie wstawałem. Znalazł pan coś?

– Och, tak. Rozmowa z Colinem pobudziła mojąpamięć. Przypomniało mi się coś, co wiele lat temu usłyszałem od ojca, tuż przed jego śmiercią. Widzi pan, niedługo przedtem wrócił z rocznego pobytu w Afryce…

– Był w Afryce? Gdzie dokładnie?

– W okolicach Nairobi – odparł Fielding. – Studiowałem wtedy i przyjechałem do domu na wakacje. Pamiętam, że ojciec opowiadał o jakiś wyjątkowo drapieżnych roztoczach. Niestety, nie słuchałem go wówczas zbyt uważnie, ale przypomniałem sobie o tym w trakcie rozmowy z Colinem.

Simon usiadł na łóżku, zamyślony. Wschodnia Afryka. Zaledwie kilka dni temu zidentyfikował pochodzącego stamtąd niezwykłego chrząszcza, znalezionego wewnątrz szkieletu w hrabstwie Suffolk, a teraz dowiadywał się o jakimś roztoczu, również żyjącym w tamtym regionie. Zbieg okoliczności?