– Pojechałeś – przerwała mu – czy zostałeś odwieziony?
– Pojechałem. Nie lubię trzymać pracowników w pogotowiu przez wiele godzin po to, by spełniali moje zachcianki.
– Masz cholernie demokratyczne zasady. – I cholernie nieprzydatne, pomyślała. Bardzo chciała, by miał alibi. – A potem?
– Nalałem sobie brandy, wziąłem prysznic, przebrałem się. Zjadłem późną kolację z przyjaciółką.
– Jak późną i z jaką przyjaciółką?
– Wydaje mi się, że przyjechałem około dziesiątej. Lubię być punktualny. Do domu Madeline Montmart.
Ewa natychmiast przypomniała sobie zgrabną blondynkę o zmysłowych ustach i migdałowych oczach.
– Madeline Montmart, tej aktorki?
– Tak. Chyba jedliśmy pieczone przepiórki, jeśli to ci w czymś pomoże.
Zignorowała jego pełną sarkazmu uwagę.
– Nikt cię nie widział między ósmą siedemnaście a dziesiątą wieczorem?
– Może ktoś z personelu, ale w końcu dobrze im płacę, więc istnieje duże prawdopodobieństwo, że powiedzą to, o co ich poproszę. - W jego głosie zabrzmiała nuta zdenerwowania. – Popełniono następne morderstwo, prawda?
– Lola Starr, licencjonowana prostytutka. Niektóre szczegóły zostaną przekazane mediom w ciągu godziny.
– A niektóre nie.
– Czy masz tłumik, Roarke? Wyraz jego twarzy nie zmienił się.
– Nawet kilka. Wyglądasz na wykończoną, Ewo. Całą noc byłaś na nogach?
– Miałam robotę. Masz szwedzki rewolwer SIG dwa – dziesięć, z mniej więcej tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego?
– Nabyłem taki jakieś sześć tygodni temu. Usiądź.
– Znałeś Lolę Starr? – Wyjęła z teczki fotografię, którą znalazła w mieszkaniu Loli. Piękna dziewczyna o twarzy elfa promieniała zuchwałą radością.
Roarke spojrzał na zdjęcie, gdy wylądowało na biurku. Jego oczy błysnęły gniewnie. Tym razem jego głos był przepełniony czymś, co Ewa uznała za litość.
– Jest za młoda, by dostać licencję.
– Skończyła osiemnaście lat cztery miesiące temu. Podanie złożyła w dniu swoich urodzin.
– Nie miała czasu, by zmienić zdanie, prawda? – Podniósł na Ewę oczy. Tak, była w nich litość. – Nie znałem jej. Nie korzystam z usług prostytutek. Ani dzieci. – Wziął do ręki zdjęcie i przez biurko podał je Ewie. – Usiądź.
– Czy kiedykolwiek…
– Siadaj, do cholery. – W nagłym przypływie złości chwycił ją za ramiona i popchnął na krzesło. Jej teczka przewróciła się i wypadły z niej zdjęcia Loli, która niczym nie przypominała tamtej zuchwałej, rozradowanej dziewczyny.
Mogła pierwsza je zgarnąć – miała tak samo dobry refleks jak on. Jednak pewnie chciała, żeby je zobaczył. Widać potrzebowała tego.
Przykucnąwszy, Roarke podniósł jedno ze zdjęć zrobionych na miejscu zbrodni. Popatrzył na nie.
– Jezus Maria – rzekł cicho. – Uważasz, że jestem zdolny do czegoś takiego?
– Nieważne, co myślę. Prowadzenie śledztwa… – Przerwała, czując na sobie jego gniewny wzrok.
– Uważasz, że jestem zdolny do czegoś takiego? – powtórzył ostrym jak brzytwa głosem.
– Nie, ale muszę wykonać swoją robotę.
– Masz obrzydliwą robotę. Pozbierała zdjęcia i schowała je do teczki.
– Czasami.
– Jak możesz spokojnie spać po zobaczeniu czegoś takiego? Wzdrygnęła się nerwowo. Zauważył to, mimo że błyskawicznie zapanowała nad sobą. Intrygowały go jej reakcje, ale zmartwił się, że sprawił jej przykrość.
– Mogę, bo wiem, że dorwę faceta, który to zrobił. Zejdź mi z drogi. Nie ruszając się z miejsca, położył rękę na jej zesztywniałej dłoni.
– Człowiek na moim stanowisku musi szybko i dokładnie oceniać ludzi. Patrząc na ciebie, widzę, że jesteś na granicy wytrzymałości nerwowej.
– Powiedziałam, zejdź mi z drogi.
Podniósł się i ścisnąwszy Ewę za rękę, podciągnął ją za sobą. Wciąż zagradzał jej przejście.
– On znowu to zrobi – powiedział cicho. – A ty zadręczasz się pytaniem, kiedy i gdzie.
– Przestań analizować moje uczucia. Mamy cały wydział psychiatrów, którzy biorą za to pieniądze.
– Dlaczego nie poszłaś do któregoś z nich? Chwytasz się każdego wykrętu, by uniknąć testów.
Jej oczy zwęziły się.
Uśmiechnął się, ale nie był to radosny uśmiech.
– Mam swoje dojścia, pani porucznik. Kilka dni temu miałaś przejść testy, standardowe badania obowiązujące w twoim wydziale każdego, kto zabił człowieka. Ty to zrobiłaś tej samej nocy, której zginęła Sharon.
– Nie wściubiaj nosa w moje sprawy – powiedziała rozwścieczona. – I niech szlag trafi twoje dojścia.
– Czego się boisz? Boisz się tego, co znajdą, kiedy zajrzą do twojego umysłu? Do twojej duszy?
– Niczego się nie boję. – Wyszarpnęła rękę. W odpowiedzi Roarke położył jej dłoń na policzku tak zaskakująco łagodnym gestem, że zadrżała na całym ciele.
– Pozwól mi sobie pomóc.
– Ja… – Słowa niemal wyleciały z jej ust, jak fotografie z teczki. Jednak tym razem wykazała się refleksem i zamilkła. – Dam sobie radę. – Odwróciła się. – Możesz odebrać swoje rzeczy jutro, po dziewiątej rano. Przyjdź, kiedy będziesz mógł.
– Ewo?
Cały czas miała wzrok utkwiony w drzwiach, cały czas szła przed siebie.
– Słucham?
– Chcę się z tobą spotkać dziś wieczorem.
– Nie.
Kusiło go – ogromnie go kusiło – by ją dogonić. Pozostał jednak na miejscu.
– Mogę ci pomóc przy tej sprawie.
Na wszelki wypadek zatrzymała się i odwróciła. Gdyby nie to, że wszystko się w nim skręcało z niezaspokojenia, wybuchnąłby głośnym śmiechem na widok drwiącej podejrzliwości malującej się w jej oczach.
– W jaki sposób?
– Znam ludzi, których znała Sharon. – Zobaczył, że drwina ustępuje miejsca zainteresowaniu. Ale wyraz podejrzliwości pozostał. – Nie trzeba dużej wyobraźni, by się domyślić, że będziesz szukała związku między Sharon a dziewczyną, której fotografie nosisz ze sobą. Zobaczę, czy uda mi się coś znaleźć.
– Informacje uzyskane od podejrzanego nie mają dużego znaczenia w śledztwie. Ale – dodała, zanim zdążył się odezwać – możesz dać mi znać, jeśli na coś trafisz.
W końcu się uśmiechnął.
– Czy to nie dziwne, że chciałbym cię widzieć nagą i to w łóżku? Dam ci znać, pani porucznik. – I wrócił za biurko. – Tymczasem prześpij się trochę.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, uśmiech zniknął z jego oczu. Długo siedział w ciszy. Obracając w palcach guzik, który nosił w kieszeni, uruchomił swoją prywatną linię.
Nie chciał, żeby ta rozmowa została zarejestrowana.
7
Podeszła do kamery zainstalowanej przy wejściu do mieszkania Charlesa Monroe i zaczęła oznajmiać swe przybycie, kiedy drzwi otworzyły się. Monroe miał na sobie czarny krawat, kaszmirową pelerynę narzuconą niedbale na ramiona oraz kremowy kaszmirowy szalik. Jego uśmiech prezentował się tak samo ładnie jak strój.
– Porucznik Dallas. Miło panią znowu widzieć. – Jego oczy z zachwytem przesunęły się po niej. – Tak mi przykro, że muszę wyjść.
– Nie zajmę panu dużo czasu. – Zrobiła krok do przodu, on – krok do tyłu. – Parę pytań, panie Monroe, tutaj, nieformalnie, albo na policji z pańskim przedstawicielem lub adwokatem.
Jego starannie wymodelowane brwi uniosły się.
– Rozumiem. Sądziłem, że mamy to już za sobą. Proszę pytać, pani porucznik. Zatrzasnął drzwi. – Obejdzie się bez formalności.
– Gdzie pan był przedwczoraj między ósmą a jedenastą w nocy?
– Przedwczoraj w nocy? – Wyciągnął z kieszeni kalendarz i zajrzał do niego. – Ach, tak. O siódmej trzydzieści podjechałem po klientkę i zabrałem ją do Teatru Wielkiego na przedstawienie, które zaczynało się o ósmej. Grali Ibsena – przygnębiająca sztuka. Siedzieliśmy w trzecim rzędzie, pośrodku. Spektakl skończył się parę minut przed jedenastą, potem zjedliśmy późną kolację, którą przywieziono nam do domu. Byłem zajęty z klientką do trzeciej nad ranem.