Выбрать главу

– Wspomniałem o tym Jackowi. Powiedział, że na pewno się mylę. Ale jestem prawie pewien, że mam rację.

Przyjrzałem mu się uważnie.

– A dlaczego martwi cię to aż tak bardzo? – spytałem.

– Jak to?! – Nie udawał zaskoczenia. – Przecież oszustwo to oszustwo, prawda? Gnębi człowieka.

– No tak – westchnąłem. – A jakie to miały być trunki?

– Wino zdawało mi się nie najlepsze, zważywszy na etykietkę, ale samo to, to za mało, gdy niczego nie podejrzewasz… i gdyby nie Laphroaig.

Zmarszczyłem brwi.

– Ta słodowa whisky z Islay?

– Jak najbardziej. Ciężka słodowa whisky. Uwielbiał ją mój dziadek. Kiedy byłem mały, pozwalał mi pociągnąć łyczek, ku wściekłości mojej mamy. Zabawne, że nigdy nie zapomina się smaków poznanych w dzieciństwie… naturalnie od tamtych czasów zdarzyło mi się pić tę whisky… ale kiedy się pojawiła w restauracji na tacy na kółkach obok kawy, pomyślałem, że się napiję. Nostalgia i tak dalej.

– A to nie był Laphroaig?

– Nie.

– A co?

Zrobił niepewną minę.

– Pomyślałem, że ty mógłbyś to odkryć. Gdybyś spróbował. Pokręciłem przecząco głową.

– Będziesz potrzebował prawdziwego eksperta. Nie był tym zachwycony.

– Mnie się wydawało, że to zwyczajna mieszanka, całkiem zwyczajna, rozumiesz, nawet nie czysta jęczmienna.

– Lepiej powiedz o tym panu Trentowi. Niech sam to jakoś załatwi.

– Będzie tu dzisiaj – oznajmił niepewnie.

– Spokojnie.

– A czy ty nie mógłbyś… nie mógłbyś z nim porozmawiać?

– Nawet na pewno bym nie mógł – stwierdziłem zdecydowanie. – W twoich ustach będzie to przyjacielskie ostrzeżenie, a w moich śmiertelna zniewaga. Przykro mi, Jimmy, ale naprawdę nie mogę.

– Tak myślałem – przyznał z rezygnacją. – Jednak warto było spróbować. – Dolał sobie szkockiej, ponownie dołożył lodu, a ja pomyślałem przelotnie, że dla prawdziwych wielbicieli whisky lód stanowi profanację, toteż zastanawiałem się nad wiarygodnością jego spostrzeżeń o Laphroaig.

Okrągła i uszczęśliwiona Flora w wiśniowej wełnie wkroczyła swoim lekkim krokiem do namiotu. Rozglądała się wokół i z satysfakcją kiwała głową.

– Tony, skarbie, wygląda całkiem miło, prawda?

– Wspaniale – przyznałem.

– A kiedy jeszcze wypełni się gośćmi…

– Tym bardziej – potwierdziłem.

Była osobą konwencjonalną, pełną najlepszych intencji i ciepła, matką trójki dzieci (których ojcem nie był Jack) telefonujących do niej regularnie. Lubiła o nich mówić podczas niezbyt częstych wizyt w moim sklepie; a ilekroć nadchodziły od nich dobre wiadomości, miała tendencję do składania wyraźnie większych zamówień. Jack był jej drugim mężem, nadal łagodniał pod jej skrzydłami, ale podobno był zazdrosny ojej potomstwo. Zadziwiające, co też ludzie opowiedzą swojemu dostawcy win. Wiem bardzo dużo o życiu wielu osób.

Flora zajrzała do wanienek.

– Cztery skrzynki w lodzie? Skinąłem głową.

– I więcej w furgonetce, gdyby zaszła potrzeba.

– Miejmy nadzieję, że nie zajdzie. – Uśmiechnęła się słodko. – Choć nie chciałabym się o to zakładać. Jimmy, skarbie, nie musisz pić whisky. Otwórz szampana. Chętnie się napiję, zanim nas zaleją wszyscy inni.

Jimmy spełnił tę prośbę z leniwym wdziękiem, odkorkował butelkę bez hałasu, przytrzymując korek ręką. Flora z uśmiechem obserwowała pióropusz gazu i podsunęła szklaneczkę, by złapać pierwsze bąbelki. W wyniku jej nalegań obaj z Jimmym też napiliśmy się szampana, choć po jego minie widać było, że nie najlepiej mu to smakuje po szkockiej.

– Wspaniały! – oznajmiła z uznaniem Flora, sącząc szampana, a ja pomyślałem, że jest on jak zwykle zbyt wątły i zbyt gazowany, choć jak na trunek sprzedawany w takich ilościach, całkiem znośny. Sprzedawałem go bardzo dużo na wesela.

Flora pomaszerowała z kieliszkiem w ręku do wejścia, którym nadejdą goście, a które nie wychodziło na dom, tylko na pole, gdzie zaparkują samochody. Dom i stajnie Jacka Hawthorna stały w kotlinie na wzniesieniu wschodniego skraju Berkshire Downs w miejscu otoczonym wzgórzami, toteż z daleka były niewidoczne. Większość gości przyjedzie główną drogą przez wzgórze naprzeciwko tyłu domu, zaparkuje na polu i dalszą drogę w dół odbędzie piechotą, przechodząc na trawnik przez furtkę w niskim różanym żywopłocie. Po wielu podobnych przyjęciach Flora do perfekcji opanowała sztukę kierowania tłumem, a zresztą dzięki takiej organizacji nikt nie niepokoił koni.

Flora nagle z głośnym okrzykiem rzuciła się w naszą stronę.

– To nieładnie. Szejk już jest. Jego samochód podjeżdża na wzgórze. Jimmy, wyjdź mu na spotkanie. Jack jeszcze się przebiera. Pokaż szejkowi stajnie. Cokolwiek. Naprawdę nieładnie… Powiedz Jackowi, że on już przyjechał.

Jimmy skinął głową, niespiesznie odstawił szklaneczkę i ruszył na spotkanie naftowego księcia i jego świty. Flora kręciła się w miejscu niezdecydowana, nie poszła za nim, za to nie przestawała mówić, dotknięta do żywego i maksymalnie niedyskretna.

– Nie lubię tego akurat szejka. Nic na to nie poradzę. Jest gruby i straszny, a zachowuje się tak, jakby to miejsce należało do niego. Nie lubię, kiedy na mnie patrzy spod półprzymkniętych oczu, jakbym się zupełnie nie liczyła… Tony, skarbie, niczego nie słyszałeś, prawda? Nie podoba mi się sposób traktowania kobiet przez Arabów.

– Ale jego konie wygrywają – wtrąciłem.

– Owszem. – Flora westchnęła. – Bycie żoną trenera to nie same słodycze i blaski. Niektórzy właściciele przyprawiają mnie o mdłości. – Uśmiechnęła się do mnie przelotnie i poszła do domu, a ja tymczasem wyładowałem pozostałe napoje, sok pomarańczowy i colę.

Na wzgórzu szofer w liberii parkował długiego mercedesa z zaciemnionymi szybami, który nieodparcie kojarzył się z szejkiem. Postawił go przodem do namiotu, stopniowo w tym rzędzie pojawiało się coraz więcej samochodów; przyjechały nimi kelnerki i inni pomocnicy, a wreszcie niekończący się sznur aut przywiózł ponad setkę gości.

Przyjechali rolls-royce’ami, rangę roverami, mini i fordami. Jedna para przyjechała furgonem do wożenia koni, inna motocyklem. Niektórzy przywieźli dzieci, inni psy, które na ogół zostawiono w samochodach. W kaszmirach i sztruksach, spódnicach w kratę i z tweedu, w wytwornych strojach i perłach szli goście w dół trawiastego zbocza, mijali furtkę w różanym żywopłocie, robili kilka kroków po trawniku i nie przerywając rozmów, wchodzili do gościnnego namiotu. Obiecująca perspektywa przyjemnego niedzielnego poranka kazała zapomnieć o większości codziennych kłopotów.

Jak zwykle na przyjęciach związanych z wyścigami, wszyscy się znali. Liczba decybeli szybko zaczynała drażnić uszy i tylko pod ścianami namiotu można było rozmawiać, nie podnosząc głosu. Zauważyłem, że szejk wystrojony w arabskie szaty i otoczony czujnie rozglądającą się świtą ustawił się plecami do ściany, trzymał przed sobą szklankę soku pomarańczowego i obserwował tłum spod półprzymkniętych powiek. Jimmy czynił szlachetne wysiłki, żeby go zabawić, co wynagradzały poważne skinienia głowy. Stopniowo kolejni goście przerywali rozmowy i podchodzili do potężnej postaci w białym turbanie, by zamienić kilka słów, choć nikomu się nie udało zrobić tego w sposób naturalny, nie zbliżyła się też do szejka żadna kobieta.

Po chwili Jimmy uwolnił się i znalazł się tuż przy mnie.

– Ciężka sprawa z takim szejkiem, co? – spytałem.

– To nie jest nawet zły facet – bronił go lojalnie Jimmy. – Tylko pozbawiony talentów towarzyskich w zachodnim stylu i paranoicznie obawiający się zabójstwa. Podobno nie siada nawet na fotelu u dentysty bez tych swoich goryli. Ale na koniach się zna. Kocha je. Trzeba go było widzieć przed chwilą w stajni, to nagłe ożywienie w ciężko znudzonym wzroku. – Rozglądał się uważnie i nagle zawołał: – Widzisz tego mężczyznę, który rozmawia z Florą? To Larry Trent.