Kiedy już je napisałem, przyjrzałem się temu cri de coeurz prawdziwym niesmakiem. Pomyślałem, że istotnie staję się takim mięczakiem, jak stajenny, którego odgrywam. Oddarłem koniec kartki, wyrzuciłem do kosza te żałośliwe słowa, a list wrzuciłem do skrzynki.
Wstąpiłem do apteki, by poprosić o jakieś środki uspokajające na wypadek, gdyby ktoś chciał to sprawdzić. Aptekarz zdecydowanie odmówił sprzedania mi czegokolwiek, ponieważ można to było dostać jedynie na receptę. Ile czasu upłynie, zastanawiałem się smętnie, zanim Adams i Humber odkryją ten żenujący fakt.
Jerry był bardzo rozczarowany, że zjadłem pospiesznie posiłek w kawiarni i zostawiłem go samego, żeby skończył jedzenie i wrócił pieszo z Posset; zapewniałem go jednak, że mam coś ważnego do załatwienia. Był najwyższy czas, abym rozejrzał się po okolicy.
Wyjechałem z Posset i zatrzymując motocykl w zatoczce przy bocznej drodze, wydobyłem mapę, którą studiowałem bez przerwy przez ostatni tydzień. Za pomocą cyrkla i kompasu wyrysowałem na niej dwa koncentryczne kręgi; krąg zewnętrzny miał promień szesnastu kilometrów od stajni Humbera, a wewnętrzny – dziesięciu. Jeżeli Jud, jadąc po Mickeya, nigdzie nie zbaczał, to miejsce z którego przywiózł konia, musiało leżeć pomiędzy dwoma kręgami.
Niektóre kierunki na pewno nie wchodziły w rachubę ze względu na odkrywkowe kopalnie węgla, a szesnaście kilometrów na południowy wschód zaczynały się przedmieścia górniczego miasta Clavering. Jednak po stronie zachodniej i północnej leżały głównie wrzosowiska poprzecinane niewielkimi dolinami, takimi jak ta, w której znajdowała się stajnia Humbera; były to niewielkie urodzajne zakątki wśród przestrzeni poruszanych wiatrem wrzosowisk.
Tellbridge, miasteczko, w którym mieszkał Adams, leżało o cztery kilometry poza zewnętrznym kręgiem, dlatego też nie przypuszczałem, by Mickey tam właśnie przebywał w czasie nieobecności w stajni Humbera. Mimo to wydawało się najrozsądniejsze, by rozejrzeć się najpierw po okolicy leżącej wzdłuż linii między stajnią Humbera i miasteczkiem Adamsa.
Nie chciałem, żeby Adams dowiedział się, że szpieguję po okolicy, założyłem więc kask, którego nie używałem od czasu wycieczki do Edynburga, parę gigantycznych gogli; tak nie rozpoznałyby mnie nawet własne siostry. Nie spotkałem Adamsa w czasie moich podróży, widziałem natomiast jego dom, kremową, prostokątną budowlę w stylu gregoriańskim z głowami chimer zdobiącymi słupki bramy. Był to największy, najbardziej rzucający się w oczy budynek w maleńkiej zabudowie, złożonej z kościoła, sklepu, dwu pubów i kilku domków, tworzących całość Tellbridge.
Na stacji benzynowej w Tellbridge rozmawiałem o Adamsie z chłopcem, który napełniał mój bak.
– Pan Adams? Tak, kupił posiadłość starego sir Lucasa jakieś trzy, cztery lata temu. Po śmierci starego pana. Nie było żadnej rodziny, żeby zająć się domem.
– A pani Adams? – zapytałem.
– Do licha! Nie ma żadnej pani Adams – zaśmiał się odgarniając przegubem dłoni jasne włosy, spadające mu na oczy. – Ale czasami jest tam pełny dom. Ale niech mnie pan źle nie zrozumie, to wszystko elita. Pan Adams tylko takich przyjmuje. A wszystko co chce, to ma, i to szybko. Nie zwracając uwagi na nikogo. W ostatni piątek obudził całe miasteczko o drugiej nad ranem, bo wbił sobie do głowy, że chce uruchomić kościelne dzwony. Stłukł szybę, żeby wejść do środka… Wyobraża pan sobie! Oczywiście nikt nic nie mówi, bo on wydaje w miasteczku tyle pieniędzy. Najedzenie i picie i na pracowników z miasteczka. Wszystkim się poprawiło, odkąd tu zamieszkał.
– Czy często zdarzają mu się takie rzeczy… jak dzwonienie w kościelne dzwony?
– No, niedokładnie takie, ale inne rzeczy, tak. Wątpię, żeby mógł pan uwierzyć we wszystko, co pan słyszy na ten temat. Ale podobno bardzo dobrze płaci za szkody, i każdy po prostu się z tym godzi. Mówią, że to z potrzeby zabawy u niego.
Adams był jednak za stary na tego rodzaju zabawę.
– Bierze tutaj benzynę? – zapytałem niedbale.
– Nieczęsto, ma swój własny dystrybutor. – Ze szczerej twarzy chłopca powoli znikał uśmiech. – Naprawdę to nalewałem mu tylko raz, kiedy skończyły się jego zapasy.
– Coś się wtedy zdarzyło?
– No, nadepnął mi na nogę. A był w wysokich butach. Nie mogłem dojść, czy zrobił to naumyślnie, bo tak się wydawało. Tylko po co miał robić coś takiego?
– Nie mam pojęcia. Pokręcił głową w zadumie.
– Myślał pewnie, że stoję na jego drodze. Postawił obcas dokładnie na mojej stopie, i oparł się całą siłą. A miałem na nodze tylko tenisówki. O mało nie połamał mi kości. Musi chyba ważyć z tonę!
Chłopiec westchnął, wydał mi resztę; podziękowałem mu i odjechałem, myśląc jak wiele rzeczy może ujść psychopacie, jeżeli tylko jest dosyć wielki, sprytny i dobrze urodzony.
Popołudnie było zimne i pochmurne, ale jazda sprawiała mi przyjemność. Zatrzymałem się w najwyższym punkcie wrzosowisk i siedząc na motocyklu rozglądałem się po odległych, gołych, niegościnnych wzgórzach, obserwowałem rysujące się na horyzoncie wysokie kominy Clavering. Zdjąłem kask i gogle, przejechałem ręką po włosach wpuszczając podmuchy zimnego wiatru na skórę głowy. Bardzo to było ożywcze.
Wiedziałem, że nie ma prawie żadnej szansy na znalezienie miejsca, w którym trzymany był Mickey. To mogło być wszędzie, w każdej stodole, szopie, komórce. Wcale to nie musiała być stajnia, i najprawdopodobniej nie była, a jedyna rzecz, jakiej byłem pewny, to że miejsce to ukryte było poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów. Kłopot polegał na tym, że w tej części hrabstwa Durham, z jego rzadko rozsianymi wioskami, niespodziewanymi dolinami i połaciami otwartych wrzosowisk istnieć mogło dziesiątki miejsc położonych poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów.
Wzruszyłem ramionami, włożyłem kask i gogle, i spędziłem tę odrobinę wolnego czasu, jaki mi jeszcze pozostał, na poszukiwaniu dwóch dogodnych punktów obserwacji: na takim wzniesieniu, z którego można by było patrzeć wprost w dół doliny na podwórze stajni Humbera, i drugiego na głównym skrzyżowaniu dróg na trasie od Humbera do Tellbridge, skąd rozchodziły się równocześnie liczne drogi.
Ponieważ imię Kanderstega znajdowało się w specjalnej ukrytej księdze Humbera, można było iść o duży zakład, że pewnego dnia przejedzie tę samą trasę co Mickey Starlamp. Było całkiem prawdopodobne, że mimo wszystko w dalszym ciągu nie będę mógł odkryć, dokąd został zabrany, jednak na wszelki wypadek nic nie szkodziło utrwalenie w głowie topografii terenu.
O czwartej wjechałem z powrotem na podwórze Humbera ze zwykłym brakiem entuzjazmu i rozpocząłem wieczorne zajęcia.
Minęła niedziela i poniedziałek. Stan Mickeya nie poprawiał się, wprawdzie rany na jego nogach zaczęły się goić, ale mimo narkotyków ciągle jeszcze był groźny, zaczynał też chudnąć. Chociaż nigdy dotychczas nie miałem do czynienia z koniem w podobnym stanie, powoli nabierałem pewności, że nie wyjdzie z tego i że Adams i Humber mieli przed sobą kolejny niewypał.
Humberowi i Cassowi również nie podobał się wygląd konia, choć Humber wydawał się bardziej niezadowolony niż niespokojny w miarę upływu czasu. Kolejnego ranka przyjechał Adams i z boksu Dobbina obserwowałem wszystkich trzech stojących przed boksem Mickeya. W pewnej chwili Cass wszedł na moment do boksu i wyszedł potrząsając głową. Adams był wyraźnie wściekły. Wziął Humbera za ramię i poszli obaj do kantoru, przy czym wyglądało, jakby się kłócili. Wiele bym dał, żeby móc ich podsłuchać. Co za szkoda, że nie umiałem czytać z ruchu warg, ani nie dysponowałem żadną pluskwą podsłuchową. Jako szpieg byłem naprawdę na straconych pozycjach.