Выбрать главу

Wtedy właśnie zorientowałem się, że się boję, i to mi się nie podobało. Straciłem większość wieczoru na podjęcie decyzji, że sam przeprowadzę doświadczenie. Na Mickeyu. Następnego ranka. Przerzucenie tego na Octobra byłoby z pewnością bardziej rozsądne, ale musiałbym jakoś potem dojść do ładu z sobą. Po co właściwie porzuciłem dom, jeśli nie po to, by przekonać się, co mogę, a czego nie mogę zrobić?

Kiedy następnego ranka przyszedłem z wiadrem pod drzwi kantoru, żeby dostać ostatnią dawkę fenobarbitonu dla Mickeya, w słoiku pozostało go już bardzo niewiele. Cass przechylił szklany pojemnik dnem do góry i uderzał nim o brzeg wiadra, żeby nie zmarnowała się żadna drobina białego proszku.

– Taka jego dola, biednego drania – rzekł zamykając z powrotem pusty pojemnik. – Szkoda, że nic już nie zostało, moglibyśmy tym razem dać mu podwójną dawkę. No, zmiataj z tym – dodał ostro – nie stercz tu z ponurą miną. To przecież nie ty zostaniesz zastrzelony dziś po południu.

W każdym razie miałem taką nadzieję.

Podszedłem do kranu, nalałem do wiadra trochę wody, wymieszałem natychmiast rozpuszczający się fenobarbiton i wylałem wszystko do ścieku. Napełniłem następnie wiadro czystą wodą i zaniosłem Mickeyowi do wypicia.

Koń dosłownie zdychał. Pod skórą sterczały wyraźnie kości, łeb miał zwieszony w dół. W jego oczach czaiła się jeszcze jakaś dzikość, ale wykańczał się tak szybko, że nawet nie miał siły nikogo atakować. Po raz pierwszy nawet nie próbował mnie ugryźć, kiedy stawiałem wiadro; opuścił łeb i wysączył kilka niechętnych łyków.

Poszedłem następnie do pokoju z uprzężą, wziąłem z koszyka z zapasami nowe chomąto. Było to niezgodne z przepisami, jedynie Cass miał prawo wydawania nowej uprzęży. Założyłem Mickeyowi nowe chomąto chowając tymczasem stare, nadwerężone przez jego dwutygodniowe szarpania, pod stertę słomy. Odczepiłem łańcuch od starego chomąta i przypiąłem do nowego. Pogłaskałem szyję Mickeya, co nie bardzo mu się podobało, wyszedłem z boksu i zamknąłem jedynie dolną część drzwi.

Pojechaliśmy na trening z pierwszą pardą koni, potem z drugą, i uznałem, że o tej porze Mickey pozbawiony porannej dawki narkotyku, wyzwolił się spod ich działania.

Prowadząc Dobbina, na którym właśnie jeździłem, poszedłem zajrzeć do Mickeya przez drzwi stajni. Kiwał głową z boku na bok i wydawał się bardzo niespokojny. Biedne stworzenie, pomyślałem. Przez kilka sekund miałem powiększyć jego cierpienie.

W drzwiach kantoru stał Humber, rozmawiał z Cassem. Stajenni kręcili się w tę i z powrotem doglądając swoich koni, dzwoniły wiadra z wodą, rozlegały się nawoływania, zwykły stajenny hałas – już nigdy nie będę miał lepszej okazji.

Ruszyłem z Dobbinem przez stajnię do jego boksu. W połowie drogi wydobyłem gwizdek z kieszeni pasa, odkręciłem nakrętkę, po czym rozejrzałem się dokoła, by się upewnić, że nikt mnie nie obserwuje, obróciłem głowę, włożyłem do ust gwizdek i mocno dmuchnąłem. Wydobył się jedynie cień dźwięku, tak wysoki, że zaledwie mogłem go usłyszeć poprzez szczęk kopyt Dobbina na podłodze stajni.

Rezultat jednak był natychmiastowy i straszny.

Mickey rżał w przerażeniu. Jego kopyta uderzały dziko o podłogę i ściany, a łańcuch, którym był przywiązany, dzwonił za każdym ruchem.

Odprowadziłem szybko Dobbina do boksu, przywiązałem, schowałem gwizdek do kieszeni pasa i pobiegłem przez stajnię do boksu Mickeya. Wszyscy inni zrobili to samo. Humber kuśtykał szybko przez stajnię. Mickey ciągle jeszcze rżał i walił kopytami o ścianę, kiedy zajrzałem do jego boksu przez ramiona Cecila i Lenny’ego. Biedne zwierzę stało na tylnych nogach, najwyraźniej próbując utorować sobie drogę do przodu przez ceglaną ścianę. I nagle, z całą resztką siły, jaka mu pozostała, opuścił na ziemię przednie nogi i rzucił się w tył.

– Uwaga – krzyknął Cecil, cofając się instynktownie spod szaleńczo rozbieganych tylnych kopyt, mimo że znajdował się w bezpiecznej odległości za drzwiami.

Łańcuch Mickeya nie był zbyt długi. Kiedy wyciągnął go do końca rozległ się nieprzyjemny trzask, i ruch konia w tył został gwałtownie zatrzymany. Tylne nogi wsunęły mu się pod brzuch i z hukiem zwalił się na bok. Jego nogi wykonały gwałtowny, dziwny ruch. Łeb, ciągle uwięziony w nowym mocnym chomącie, utrzymywany był w dziwnej pozycji nad ziemią przez naprężony łańcuch, a nienaturalny kąt nachylenia łba byt wystarczająco wymowny. Koń złamał kark. W istociespodziewałem się tego trochę, jako najlepszego sposobu, by opanować jego szaleństwo.

Wszyscy zebrali się przed boksem Mickeya. Humber rzuciwszy okiem na martwego konia, odwrócił się i przyjrzał się sześciu obdartym stajennym. Przymrużone oczy i pełen szorstkości wyraz twarzy powstrzymywały wszystkich od zadawania mu jakichkolwiek pytań. Zapanowało krótkie milczenie

– Stańcie w szeregu – powiedział nagle.

Stajenni mieli zaskoczone miny, ale wykonali polecenie.

– Wywróćcie kieszenie – rozkazał Humber.

Stajenni posłuchali, zaciekawieni. Cass przeszedł wzdłuż szeregu, oglądając zawartość kieszeni i sprawdzając dokładnie, czy na pewno nic więcej w nich nie ma. Kiedy zbliżył się do mnie, pokazałem mu brudną chustkę do nosa, scyzoryk, kilka monet i wywróciłem kieszenie. Wziął ode mnie chusteczkę, potrząsnął nią i zwrócił mi. Gwizdek w kieszeni mojego pasa był niemal w zasięgu jego ręki.

Poczułem na sobie badawczy wzrok Humbera, który stał oddalony o jakieś dwa kroki, ale kiedy tak starałem się nadać mojej twarzy wyraz rozluźnienia i zaciekawienia, stwierdziłem ze zdumieniem, że ani nie oblewałem się potem, ani nie odczuwałem napięcia mięśni, żeby to osiągnąć. W dziwny sposób bliskość niebezpieczeństwa sprawiła, że pozostałem obojętny i myślałem jasno. Nie bardzo to rozumiałem, ale w jakiś sposób to właśnie mi pomogło.

– Tylne kieszenie? – spytał Cass.

– Nic tam nie ma – odpowiedziałem obojętnie, obracając się, aby mu pokazać.

– W porządku. Teraz ty, Kenneth.

Wywróciłem z powrotem moje kieszenie i włożyłem do nich wyjęte przedmioty. Nie drżały mi ręce. Niezwykłe, pomyślałem.

Humber obserwował całą scenę, czekając aż kieszenie Kennetha zostaną opróżnione, wtedy skinął Cassowi głową i wskazał puste boksy. Cass przeszukał boksy koni, które właśnie skończyliśmy trenować. Dotarł szybko do ostatniego, pokręcił głową i wrócił. Humber wskazał w milczeniu na garaż, w którym stał bentley. Cass zniknął, powrócił i znów spokojnie pokręcił głową. Humber w milczeniu poczłapał do kantoru, opierając się na swojej ciężkiej lasce.

Nie mógł słyszeć gwizdka, nie mógł też podejrzewać, że którykolwiek z nas użył go tylko po to, by sprawdzić, jak na to zareaguje Mickey, ponieważ gdyby to podejrzewał, kazałby nam rozebrać się do naga i przeszukałby staranniej. Ciągle jeszcze przypuszczał, że śmierć konia była wynikiem przypadku, i miałem nadzieję, że nie znalazłszy gwizdka w naszych kieszeniach ani w żadnym boksie, dojdzie do wniosku, że ataku Mickeya nie spowodował żaden z grupy nędznych stajennych. Jeżeli tylko Adams przyzna mu rację, byłem ocalony.

Tego popołudnia na mnie wypadało mycie samochodu. Gwizdek Humbera był na miejscu, porządnie ulokowany za paskiem skórzanym między korkociągiem i parą szczypiec do lodu. Przyjrzałem mu się tylko i zostawiłem na miejscu.

Adams przyjechał następnego dnia.

Mickeya zabrał rzeźnik sprzedający mięso dla psów, który zresztą bardzo narzekał na chudość konia, ja tymczasem bez przeszkód zaniosłem nowe chomąto do koszyka z zapasami, pozostawiając stare zwisające jak zwykle na końcu łańcucha. Nawet Cass nie zauważył podmiany.