Spojrzał na młotek, leżący na stoliku przy drzwiach
– Może to i niezły pomysł. Nie jestem zwolennikiem poglądu, że cywile powinni nosić rewolwery i chodzić z niebezpiecznymi psami, ale… uważaj na siebie. – Zmarszczył brwi. – Może przydałby ci się większy.
– Rewolwer czy pies?
– Młotek.
– Na przykład młot pneumatyczny?
– Tak – kiwnął głową. – Młot pneumatyczny byłby w sam raz – powiedział bez uśmiechu. A potem zbiegł szybko ze schodków, kuląc ramiona w deszczu, wsiadł do samochodu i odjechał. Abby patrzyła przez chwilę na niknące w oddali tylne światła mustanga.
– Słyszałaś, Hershey? Młotek. Zdaje się, że za bardzo w ciebie nie wierzy, prawda?
Zamknęła drzwi na zasuwę i poszła do sypialni, starając się nie ulec przygnębieniu, które zaczęło ją ogarniać. Prawie nie znała tego człowieka. Nie ufała mu. Ale teraz, kiedy odjechał, dom nagle wydał jej się pusty.
To głupie.
Słowa ostrzeżenia ciągle brzmiały jej w uszach. Może czas naładować tę trzydziestkęósemkę. Amunicja leżała w pudełku w szafie.
Otworzyła szufladę, ale rewolweru tam nie było.
Niemożliwe! Przecież widziała go tu zaledwie kilka dni temu!
Co się z nim stało?
Usiadła na łóżku. Wiedziała, że może zadzwonić do Montoi, ale postanowiła tego nie robić. Jeszcze raz zajrzała do szuflady, a potem podeszła do nocnej szafki po drugiej stronie łóżka. Otworzyła szufladę, modląc się w duchu, by rewolwer tam był. Może zapomniała, w której szafce go widziała?
Nic z tego.
Rewolweru nie było.
A na dole ktoś otworzył okno.
Ktoś był w domu.
Ktoś wszedł przez okno i ukradł rewolwer.
Abby czuła, że ogarnia ją panika. Przez następne pół godziny przeszukiwała sypialnię i resztę domu w nadziei, że schowała broń gdzie indziej. Ale nie znalazła jej.
Kto ją zabrał?
I co miał zamiar z nią zrobić?
Rozdział 16
Stary człowiek czekał.
I bardzo dobrze, pomyślał, podchodząc w ciemności do ogrodzenia. Furgonetka stała za szopą przy opuszczonym młynie. Doszedł do wniosku, że teraz nie będzie już mógł ryzykować i zostawiać samochodu tak blisko rezydencji Pomeroya.
Nie czuł się tak ożywiony od czasu, gdy zabił Giermana i tę dziewicę. Teraz, kiedy Pomeroy zniknął, ryzyko było znacznie większe. Wkrótce pojawi się tu FBI. Zamontują w domu podsłuch i będą czekać na żądanie okupu, które nie nadejdzie.
Postanowił się spieszyć. Dlatego właśnie zaryzykował. Wszedł do domu Abby, kiedy pracowała w studiu i zwinął rewolwer z szuflady w sypialni.
Spędził tam trochę czasu.
Mimo niebezpieczeństwa leżał jakiś czas na łóżku, wdychając jej zapach i wyobrażając sobie, jakby to było czuć pod sobą jej ciało.
Miał wielką ochotę zrobić jej niespodziankę już dziś. Drżał na myśl o tym i zaciskał palce na kierownicy.
Cierpliwości.
Jej czas wkrótce nadejdzie.
Otworzył bramę, wyjechał, a potem znowu zamknął bramę na łańcuch. Deszcz, który padał przez cały dzień, trochę zelżał. Odetchnął głęboko rześkim, wilgotnym powietrzem. Potem wyjechał ostrożnie na drogę i w końcu włączył światła.
Dwadzieścia cztery godziny – tyle czasu dał staremu na zastanowienie się nad swoim życiem.
Teraz pora je zakończyć.
– Cholera! – Hannah Jefferson rzuciła ołówkiem w ścianę. Ołówek zdrapał trochę farby pod dyplomem, który otrzymała w 2002 roku, kiedy uzyskała tytuł Afroamerykańskiej Kobiety Roku w Biznesie, przyznany jej przez miasto Nowy Orlean. Ołówek wpadł za szafę z segregatorami.
– Świetnie, Hannah. Doskonały rzut – burknęła pod nosem zła, że dała się ponieść emocjom. Było już późno, po dziewiątej, i w Crescent City Center poza nią nie było nikogo. Pracowała od dwunastu godzin i czuła się sfrustrowana, co w ciągu dwudziestu pięciu lat pracy zdarzało jej się dość często. Zadowolona, że nikt nie widział wybuchu, podeszła do szafy i spróbowała wyjąć ołówek, ale bez skutku. Szafa była ogromna i wypchana po brzegi aktami pacjentów, którzy wkrótce będą musieli poszukać sobie nowej placówki terapeutycznej.
Chyba że uda jej się wydobyć skądś pieniądze.
Hannah zastukała już do drzwi wszystkich, na których mogła liczyć. Wiele razy. Czuła, że przydałaby jej się nowa lista bogatych filantropów.
Za pomocą wieszaka na ubrania wyciągnęła ołówek zza szafy, otarła go serwetką i włożyła do stojącego na biurku kubka.
– Boże, Boże, daj mi siły – powiedziała, wkładając płaszcz przeciwdeszczowy. Zrobił się trochę za ciasny i Hannah przypomniała sobie, że powinna przestrzegać diety, ale była zbyt przygnębiona, by myśleć o obwodzie talii zbyt przygnębiona i zestresowana. Niektórzy z jej przyjaciół palą papierosy, kiedy są zdenerwowani, inni nie mogą wtedy patrzeć najedzenie. Hannah natomiast w trudnych chwilach jadła dwa razy tyle co zwykle – a teraz przechodziła bardzo trudne chwile. Wyglądało na to, że jeśli nie uda jej się znaleźć funduszy, centrum zostanie wkrótce zamknięte.
Poruszyła zesztywniałą szyją, wyłączyła światła i spojrzała na ulicę przez oszklone drzwi. Już dwa razy tego dnia widziała tam sylwetkę mężczyzny.
Wiedziała, jak radzić sobie z takimi osobami. W końcu w centrum zajmowano się właśnie ludźmi, którzy potrzebowali pomocy psychologicznej. Poważniejsze przypadki odsyłano do szpitala, ale większość osób, z którymi się stykała, wymagała terapii, leczenia albo po prostu rozmowy. W centrum pracował nieodpłatnie jeden lekarz i dwie pielęgniarki; resztę personelu stanowili psychologowie i pracownicy socjalni.
Hannah pracowała tu już od piętnastu lat i widziała wielu dziwnych ludzi. Zastanawiała się, dlaczego tego wieczoru poczuła się niepewnie na widok mężczyzny stojącego po drugiej stronie ulicy.
Szósty zmysł?
A może po prostu jest przemęczona?
Włączyła system alarmowy, włożyła parasol pod pachę, wyciągnęła z torebki klucze i otworzyła drzwi ramieniem. Na zewnątrz było mokro i wietrznie. Było zupełnie pusto. Od czasu do czasu jakiś samochód przejeżdżał obok, rozbryzgując wodę w kałużach.
Pod latarnią po drugiej stronie ulicy nie było już nikogo.
Odetchnęła i zamknęła za sobą drzwi, myśląc o restauracji, w której jej matka, teraz dobiegająca osiemdziesiątki, wciąż podawała najlepsze krewetki po kreolsku w całej Luizjanie. Rodzice nauczyli wszystkie swoje dzieci kochać Boga i ciężko pracować. Bez względu na to, jak trudno było im wiązać koniec z końcem, Franklin i Esmeralda Brownowie chodzili do kościoła, śpiewali w chórze i wspierali misje. Tego samego wymagali od swoich dzieci. W dobrych i złych czasach trwali w niezachwianej wierze.
Nawet wtedy, kiedy urodził się Martin, ich najmłodszy syn. Od początku były z nim problemy. Esmeralda, która wydała na świat szóstkę zdrowych dzieci, omal nie umarła przy porodzie siódmego. Cesarskie cięcie i transfuzja uratowały jej życie, ale dziecko było słabe i chorowite przez cały pierwszy rok życia. Może to właśnie trudny i ryzykowny poród był przyczyną późniejszych problemów Martina? Cokolwiek było tego powodem, Martin zawsze był inny.
Zawsze.
W ciągu swojego trzydziestotrzyletniego życia był w kilku poprawczakach, szpitalach psychiatrycznych, a w końcu także w więzieniu. Nigdy nie dojrzał emocjonalnie. Hannah, starsza od brata o dwadzieścia dwa lata, przez Martina po raz pierwszy zetknęła się z problemami osób zaburzonych psychicznie. Testy wykazały wprawdzie, że Martin jest normalny, a nawet inteligentny – a jednak zawsze coś było z nim nie tak. Był wybuchowy i agresywny. Wielu psychiatrów próbowało mu pomóc, łącznie z doktorem Hellerem ze Szpitala Naszej Pani od Cnót, ale Martin został społecznie niedostosowany.