Pewną pociechę stanowiła myśl, że przynajmniej Aldora i dzieci są bezpieczni… prawda? Szaleniec nie wracał po rodziny ofiar, na pewno nie.
Ale przecież… ten człowiek zabija parami…
Mężczyznę i kobietę.
Zakładając, że to ten sam człowiek… Może to jakiś naśladowca… Ale kimkolwiek jest, jest silny i zdeterminowany.
Może… może jeśli będzie dość szybki, uda mu się zaskoczyć tego świra. Ale choć Gregory Ray był w dobrej formie, ten mężczyzna był wyższy i potężniejszy. Potraktował go paralizatorem, a potem zaraz przycisnął do ziemi, skrępował taśmą, zakneblował i zasłonił mu oczy.
Potem przerzucił go sobie przez ramię i zaniósł do garażu, gdzie jeszcze raz przyłożył do niego paralizator i pociągnął za spust. Ciało kaznodziei przeszył ból kilku tysięcy wolt. Chwilę później napastnik wrzucił go na tylne siedzenie mercedesa.
Przez całą drogę Gregory Ray modlił się żarliwie o ratunek. Nie miał pojęcia, dokąd jadą. Stracił poczucie kierunku, kiedy samochód skręcił w główną drogę. Nie wiedział też, dlaczego został porwany. Czuł jednak, że zrobił to psychopata odpowiedzialny za śmierć czworga innych ludzi.
Mniej więcej po pół godzinie samochód skręcił w jakąś wyboistą drogę, a kilka minut później zatrzymał się gwałtownie i kierowca wysiadł. Otworzył tylne drzwi i jeszcze raz potraktował swoją ofiarę paralizatorem. Gregory Ray, oszołomiony, został szybko rozwiązany, rozebrany i pchnięty na krzesło. Pod nagimi pośladkami wyczuł pęknięcie w plastykowym siedzeniu. Porywacz skrępował mu ręce na plecach taśmą, a nogi, również za pomocą taśmy, przywiązał do nóg krzesła.
A potem pochylił się nad Gregorym Rayem i wypowiedział pierwsze i jedyne słowa, odkąd wszedł do jego gabinetu:
– Niech moc Boga będzie z tobą, bracie.
Gregory’ego ogarnęła groza, jakiej dotąd nie znał.
Później porywacz wyszedł. Gregory Ray, drżąc na całym ciele, usłyszał szum odjeżdżającego mercedesa.
Zrozumiał, że musi działać szybko. Szaleniec wróci tu, by go torturować, a następnie z nim skończyć, albo zostawi go tu, żeby zmarł z odwodnienia.
Próbował wszystkiego. Rzucał się na krześle, usiłując zbliżyć się do jakiegoś wyjścia, szarpał taśmę krępującą nadgarstki, wierzgał stopami, aż rozbolały go nogi i plecy.
W końcu udało mu się przewrócić wraz z krzesłem na brudną podłogę. Poczuł zapach kurzu i brudu. Powoli posuwał się w stronę, gdzie, jak mu się zdawało, mogły być drzwi, boleśnie ocierając sobie przy tym ucho. Musi być tu coś, cokolwiek, czego mógłby użyć jako broni.
Mijały minuty. Był spocony, ciało miał w wielu miejscach otarte do krwi. Nagle natrafił nosem na coś miękkiego… jakiś materiał? Przesunął po tym twarzą i poczuł coś metalowego, co było przyczepione do długiego, wąskiego… Wąż! Słodki Jezu! Cofnął się gwałtownie, czekając na atak.
Ale nie usłyszał ostrzegawczego syku.
Nie wyczuł żadnego ruchu.
Czyżby wąż był martwy? Schwytany w pułapkę na myszy? Leżącą na stercie szmat? Przecież ten metal… Ale ten metal był gładki. Wypolerowany. Drogi? Nie pasował tu… a szmaty nie wydzielały zapachu kurzu ani stęchlizny… wręcz przeciwnie, pachniały dość przyjemnie, jakby znajomo…
Serce podskoczyło mu w piersi.
To nie wąż!
To jego pasek. Tak! I jego ubranie? Najwyraźniej natknął się miejsce, gdzie porywacz rzucił jego rzeczy. Spieszył się. Gregory Ray to czuł. Jakby brakowało mu czasu. Zostawił ubranie wraz ze wszystkim, co było w kieszeniach. Wraz z kieszonkowym scyzorykiem ultra, produktem Pomeroy Industries. Gregory Ray dostał ten scyzoryk od syna na Boże Narodzenie w ubiegłym roku. Scyzoryk był wyposażony we wszystko, od korkociągu po cążki do paznokci, a także piętnaście różnych ostrzy. Gregory’emu Rayowi wystarczyłoby tylko jedno. Obojętnie które. Dodatkową zaletą scyzoryka było to, że otwierał się bardzo łatwo, wystarczyło trafić na mały przycisk, by wyskoczyły dwa najczęściej używane ostrza. Syn powiedział mu z dumą, że dzięki temu przyciskowi ultra to „fantastyczny przybornik i broń w jednym”.
Wtedy Gregory Ray uśmiechnął się tylko i pomyślał: „Do licha, synu, a komu to potrzebne?” Teraz myślał o scyzoryku z wdzięcznością.
Pracował gorączkowo, starając się przyjąć wraz z krzesłem odpowiednią pozycję. Mimo bólu w ramionach zaczął szukać palcami kieszeni. Oddychał głęboko i przypominał sobie ból, jakiego doświadczał jako sportowiec: połamane palce, złamany nos, obite łokcie i kolana, no i oczywiście kostka nogi. Więc i to zniesie. Tak! Zacisnął zęby i znalazł jedną kieszeń. Dobrze! Wsunął w nią palce i natrafił na… zapalniczkę. Doskonale. Starannie odłożył ją na bok, mogła się jeszcze przydać. Teraz przednia kieszeń. Musnął palcami rozporek, znalazł kieszeń… Musi tu być! Zawsze nosił przy sobie ten scyzoryk! Pot zalewał mu oczy, ogarnęła go panika.
Wreszcie poczuł go pod palcami. Pomeroy Ultra. Trudno było mu go uchwycić, palce miał spocone i śliskie, w końcu jednak mu się udało. Powoli wysunął scyzoryk z kieszeni. Teraz pomóż mi. Boże, pomyślał, próbując odszukać przycisk drżącymi palcami.
Brzdęk! Ostrze wyskoczyło z ukrycia.
Alleluja!
Dzięki Ci, Jezu!
Daj mi siłę, Boże, modlił się w duchu, bym zdołał zabić tego sukinsyna.
Gregory Ray zrozumiał teraz, że musi wypełnić misję. Bóg dał mu sposobność, by usunąć z oblicza ziemi potwora, który porywa i zabija. To nie tylko próba, ale też szansa, by pokazać Bogu swą wiarę. Jeśli tego dokona, nie tylko uratuje życie sobie i zapewne jeszcze jednej osoby, ale stanie się też bohaterem. Prasa oszaleje. Parafia rozkwitnie. Napiszą o nim książkę. A potem nakręcą film…
Ale wyprzedzał fakty. Na razie musi się skupić na tym, żeby z tego wyjść. Liczył na to, co już tak wiele razy oddało mu nieocenione usługi. Na swój gniew.
Bo był zły.
Był wściekły i gotów się zemścić.
Obrócił scyzoryk w palcach, a potem wsunął ostrze pod taśmę krępującą nadgarstki.
No, chodź tu, chory sukinsynu, myślał z zimną furią, pokażę ci, kto tu rządzi.
Siostra Maria została brutalnie postawiona na nogi.
Ręce miała związane na plecach, ale porywacz rozciął taśmę krępującą jej nogi w kostkach i zdjął opaskę z oczu. Powiesił jej też różaniec na szyi.
– Ruszaj – rozkazał.
Słaba i oszołomiona poruszała się z trudem. Czując na plecach lufę rewolweru, szła w ciemności, potykając się, w stronę… czego? Co mogło na nią czekać? Tortury? Niewykluczone. Gwałt? Prawdopodobnie. Śmierć? Na pewno.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Porywacz oświetlił latarką dom na kółkach, który wyglądał tak, jakby od dawna nikt w nim nie mieszkał. Metalowe elementy były zardzewiałe, szyby w oknach popękane…
Pchnął ją i siostra Maria weszła na dwa rozchwiane stopnie, a potem do mrocznego wnętrza. Oparła się o ścianę, a mężczyzna, nie odrywając lufy rewolweru od jej pleców, zapalił lampę.
Serce podeszło jej do gardła. Na środku niewielkiego, brudnego, zalatującego stęchlizną saloniku, siedział przywiązany do krzesła Gregory Ray Furlough. Był nagi, oczy miał zawiązane, usta zaklejone.
– Nie! – wydała stłumiony przez taśmę okrzyk. A potem pochyliła się i zaczęła wymiotować.
– Cholera! – Porywacz zdarł jej taśmę z ust i zaczekał, aż skończy.
Jak to możliwe? Dobry Boże, nie!