Выбрать главу

Kap.

Kap.

Kap.

Wyraźny dźwięk kropli rytmicznie spadających na podłogę.

Gdzie ja jestem? Gina powoli dochodziła do siebie. Bolały ją wszystkie mięśnie. Było zimno i ciemno, w kącie niewielkiego pomieszczenia paliła się tylko lampa naftowa.

Miała ręce związane na plecach, nogi skrępowane w kostkach. Nie mogła się ruszyć.

Ogarnęło ją przerażenie.

Jezu, co tu się dzieje? Zamrugała i przypomniała sobie wysokiego, muskularnego mężczyznę, który dopadł ją pod domem Abby, kiedy próbowała wsiąść do samochodu. Poraził ją prądem, a potem wrzucił na tylne siedzenie wynajętej toyoty. Był potężny, ale kiedy ją podnosił, jęknął z bólu i zaklął. Może naderwał sobie mięsień.

Oby.

Ale dlaczego ją porwał? Po co przywiózł ją tutaj… w to koszmarne miejsce?

Rozejrzała się dookoła w panice, szukając drogi ucieczki.

Kap.

Na pewno jest stąd jakieś wyjście, ale Gina ciągle jeszcze była otępiała. Skoncentrowała się z wysiłkiem. W pomieszczeniu nie było okna, tylko wąskie drzwi. Posadzka była betonowa, ściany pokrywały stare, brudne kafelki.

Skąd kapie ta woda? Spojrzała na sufit i zobaczyła wystający z niego fragment jakiejś bezużytecznej instalacji.

Czy to cela więzienna? A może jakieś podziemia? Przypomniała jej się Abby i jej fascynacja starym szpitalem i śmiercią matki.

Kap.

Nagle zrozumiała, gdzie jest, i oblał ją zimny pot.

Musi być gdzieś na terenie klasztoru Naszej Pani od Cnót… Może nawet w samym szpitalu… choć nie pamiętała tak małych pomieszczeń.

Bo jesteś w podziemiach! W piwnicy!

Ogarnęła ją panika.

Musi się stąd wydostać! Gina nie znosiła podziemi ani żadnych zamkniętych miejsc. Aten szaleniec na pewno tu wróci. Uciekać! Natychmiast!

Usłyszała jakieś mrożące krew w żyłach mamrotanie i zorientowała się, że sama wydaje te dźwięki. Zacisnęła zęby i starała się opanować paraliżujący strach.

Boże, pomóż mi.

Spokojnie. Bywałaś już w gorszych sytuacjach.

Ale nie z obłąkanym mordercą!

Nie miała wątpliwości, że porwał ją ten sam człowiek, który terroryzował Nowy Orlean, zabił Nicka i innych…

Abby! Gdzie ona jest? Przecież wybierała się do szpitala! Boże, czy ten potwór już ją zabił? Gina nie potrafiła opanować drżenia. Miała tylko nadzieję, że Abby udało się jakoś przechytrzyć szaleńca, uciekła i sprowadzi pomoc.

Ale w głębi duszy wiedziała, że to mało prawdopodobne.

Może już nie żyje.

Łzy napłynęły jej do oczu na myśl o siostrze. Zaczęła szarpać więzy. Musi stąd uciec! Nie podda się bez walki. Mocując się z krępującą ją taśmą, rozglądała się podejrzliwie po niewielkim pomieszczeniu, pewna, że za chwilę z cienia wynurzy się porywacz.

Ale była sama.

To dobrze. Bardzo dobrze. Masz czas. Wykorzystaj go jak najlepiej.

Ale dopiero po dłuższej chwili udało jej się usiąść. Była bliska płaczu ze strachu i wyczerpania. Dlaczego spotkało ją coś takiego? To niesprawiedliwe.

Natychmiast skarciła się w duchu. Rozczulanie się nad sobą na pewno jej nie pomoże! Musi działać! Szybko!

Z trudem przysunęła się do metalowych drzwi. Były zamknięte. Pomyślała, że gdyby udało jej się wstać i stanąć do nich tyłem, mogłaby dosięgnąć klamki. Bolały ją ręce związane w nadgarstkach i ramiona, ale nie miała żadnego innego pomysłu. Te ciężkie żelazne drzwi były jedyną drogą ucieczki.

Powoli zaczęła przesuwać się w ich stronę, nie zwracając uwagi na brud na podłodze. W końcu dotarła do ściany. Spróbowała się podnieść, ustawiając stopy przed sobą i opierając się o ścianę. Upadła i poczuła przeszywający ból w ramieniu.

Zaklęła cicho i spróbowała jeszcze raz.

Dalej. Nie poddawaj się.

Miała bose stopy, podwinęła więc palce, usiłując oprzeć je w pęknięciu w betonie. W końcu udało jej się wstać. Chciała otworzyć drzwi, ale bez skutku. Były zamknięte na klucz.

Cholera, cholera, cholera. Prawie płakała.

Szaleniec albo zostawi ją tu, by umierała powolną, straszną śmiercią, albo wróci, żeby ją zabić.

Nie, nie może się poddać. Doszła do wniosku, że jedyną nadzieją jest lampa. Kiedy on wróci, kopnie lampę z naftą i płonącym knotem na człowieka, który stanie w drzwiach.

Jeśli jej się nie uda, pożegna się z życiem.

– Do diabła z tobą, Montoya! – warknął Bentz, wkładając broń do kabury. Co on sobie wyobraża? I w ogóle gdzie jest?

Po telefonie od Zaroster Bentz opuścił miejsce zbrodni, zostawiając tam Brinkmana, i przyjechał do domu Leona Hellera. Był to dwupiętrowy dom w stylu greckim, z wielkimi białymi kolumnami i werandą.

Bentz wpadł do środka, krzycząc: „Policja!”, ale zastał tam tylko Lynn Zaroster.

– Coś się tu wydarzyło – powiedziała i zaprowadziła go do gabinetu na dole.

Krzesło było przewrócone, monitor komputera leżał na podłodze ze stłuczonym ekranem. Na skórzanym fotelu widać było ślady krwi. Ktoś musiał tu siedzieć i rozwiązywać krzyżówkę, bo na podłodze leżała gazeta, a pod marmurowym kominkiem ołówek. Na stronie z rozwiązaną częściowo krzyżówką leżały rozbite okulary.

Zaroster sprawdziła już resztę domu, ale Bentz także obszedł wszystkie pomieszczenia. W pozostałych pokojach, przynajmniej na pierwszy rzut oka, wszystko wydawało się w porządku. Posłane łóżka, umyte naczynia. Zniknął samochód Hellera, biały lexus SUV z kalifornijskim numerem rejestracyjnym. W garażu, na podjeździe ani na ulicy przed domem nie było żadnego samochodu,

Skąd Montoya wiedział o Hellerze?

– Gdzie jest teraz Montoya? – spytał Bentz, kiedy wrócił do gabinetu.

– W Szpitalu Naszej Pani od Cnót – odparła Zaroster i szybko powtórzyła mu swoją rozmowę z Reubenem oraz jego teorię wiążącą morderstwa z siedmioma grzechami głównymi i siedmioma cnotami. – To nie wszystko – ciągnęła. – Montoya sądzi, że wszyscy ci ludzie są w jakiś sposób powiązani z tym starym szpitalem. Myśleliśmy, że Heller jest mordercą, ale – rozejrzała się po gabinecie – wygląda na to, że jest raczej ofiarą.

– Uważasz więc, że ofiary są wybierane ze względu na swoje imiona i grzechy albo…

– Przeciwstawne im cnoty. Założę się, że grzechem Leona Hellera jest lenistwo.

Bentz rozejrzał się po domu. Poza gabinetem panował w nim wzorowy porządek.

– Nie wygląda na lenia.

Zaroster wzruszyła ramionami.

– Tak mi się wydaje.

– Wiem.

– Poza tym facet może mieć żonę, dziewczynę czy chłopaka… albo po prostu sprzątaczkę, która robi tu porządki.

– Albo ta teoria to kompletna bzdura – powiedział Bentz, choć sam zaczynał w nią wierzyć. Heller pracował w szpitalu. Rzeczywiście, wszystko wydawało się układać w logiczną całość. Ale tak czy inaczej, Montoya nie powinien działać samowolnie i naginać zasad. Mógł nawet zaszkodzić sprawie.

– Jeśli Montoya ma rację, nasz morderca jeszcze nie skończył.

– To prawda. Chodźmy. – Zaroster ruszyła do samochodu.

– Czekaj! Ty zostaniesz tutaj. Zabezpiecz wszystko i wezwij chłopaków. Ja pojadę do szpitala. Zadzwoń do Montoi i powiedz mu, co i jak. Nie odbiera moich telefonów, ale nie ma mowy, żeby tam wszedł. Zwłaszcza sam!

– Myślisz, że uda mi się go przekonać?

– Lepiej się postaraj. – Bentz ruszył przez wypielęgnowany trawnik Hellera do samochodu stojącego po drugiej stronie ulicy. – Znasz zasady, prawda? – zawołał, otwierając drzwi.

Zaroster, z telefonem komórkowym przyciśniętym do ucha, spojrzała na niego wyczekująco.