Выбрать главу

Dolg jednak nie miał wątpliwości, przytaknął z powagą.

Dziecięcej duszy nie opuszczał niepokój. Chłopczyk rozejrzał się dookoła. Pnie drzew zostały całkowicie oplecione liśćmi bluszczu, które przez lata utkały także na ziemi gęsty dywan. Wraz z nieprzeniknioną gęstwiną gałęzi sprawiało to niesamowite wrażenie.

Dolga znów ogarnęła ta niezwykła tęsknota za domem, której nigdy nie mógł w pełni zrozumieć. Nie była to bowiem chęć powrotu do Theresenhof, które tak bardzo kochał. A przecież innego domu nie znał. Z powodu ciągłych prześladowań ze strony Zakonu Świętego Słońca musieli przebywać w pobliżu Theresenhof, gdzie chroniła ich siła woli duchów, obejmująca niestety tylko najbliższą okolicę dworu.

Po dwunastu latach Tiril, Móri i Erling odważyli się wypuścić poza ochronny mur, a kardynał i jego Zakon natychmiast zaatakowali. Erlinga i Móriego szczęśliwie już uratowano, lecz Tiril wciąż pozostawała w niewoli wroga.

Dolg często się zastanawiał, jaka to tęsknota nie przestaje go dręczyć. Za Norwegią? Za Islandią? Nigdy wszak tam nie był. A może jego podświadomość śniła o zupełnie innym miejscu, innej krainie?

Nero postawił uszy i warknął. Potem ze spuszczonym łbem wysunął się na przód orszaku.

– Co się stało, Nero? – spytał jeden z żołnierzy, jadący na początku.

Pies przystanął. Odwrócił się i odpowiedział stłumionym, ostrzegawczym piśnięciem.

Kapitan podniósł rękę na znak, że powinni się zatrzymać.

– Bardzo dobrze, Nero – pochwalił cicho, a ucieszony pies w odpowiedzi kilkakrotnie machnął ogonem. – Musicie naładować broń – zwrócił się kapitan do swoich ludzi. – Wasza wysokość… i młody Dolg… Bardzo prosimy, nie wystawiajcie się na niebezpieczeństwo, żeby nie utrudniać nam zadania.

– Rozumiemy – odparła Theresa. – A co się stało?

– Na razie nie wiemy, ale mojemu koledze wydawało się, że słyszy parsknięcie konia, Siegbert zaś między drzewami zauważył błysk metalu.

– To prawda – szeptem przyświadczył Móri. – Ja i Dolg także wyczuwamy zagrożenie, coś, czego nie powinno być w tym lesie.

Mieli przed sobą niewielkie wzniesienie, przesłaniające widok. Droga zdawała się zakręcać wokół pagórka.

Kapitan ciągnął:

– Bernd, jesteś najmłodszy i co za tym idzie, najmniej doświadczony. Zostaniesz z księżną i Dolgiem. Będziesz ich bronić, choćby z narażeniem życia. My, pozostali, zajmujemy pozycje do walki.

Móri uścisnął lekko rękę syna. Mocny i pewny uścisk dłoni Dolga zawsze go wzruszał.

Taki wspaniały chłopiec! I taki… inny!

Dolg sprawdził, czy kamień znajduje się na swoim miejscu w sakwie, przytroczonej do paska. Spojrzał na babcię Theresę, przełykając ślinę. Księżna skinieniem głowy dodała mu otuchy.

Bernd nie bardzo wiedział, czy ma się czuć urażony, czy też dumny z zadania, które mu wyznaczono, zachował się jednak jak mężczyzna i załadował oba pistolety. Theresa także miała pistolet, natomiast Dolg nie nosił broni. Nie wolno mu było zabijać, Móri, jego ojciec, mówił mu o rym wiele razy wcześniej. Chłopiec wziął Nera na smycz, bo bał się o swego najlepszego przyjaciela. Nero, wiedziony chęcią przysłużenia się państwu, mógł rzucić się w wir ewentualnej walki.

Na rozkaz kapitana jeden z żołnierzy cesarza wyruszył na zwiady. Widzieli, jak się czołga, znika wśród drzew, by wkrótce pojawić się na szczycie. Leżał płasko przyciśnięty do ziemi, nad wierzchołek pagórka wystawał mu chyba tylko czubek głowy. Po krótkiej chwili wrócił na dół.

– I co?

Żołnierz westchnął.

– Gwardziści kardynała von Grabena. Rozpoznałem ich barwy.

– Ilu ich jest?

– Naliczyłem dwudziestu, ale może ich być więcej. Wybrali doskonałe miejsce. W tym gęstym lesie nie zdołamy ich okrążyć.

– Mają konie?

– Tak. I są solidnie uzbrojeni. Bez wątpienia czekają właśnie na nas.

– Dlaczego uważasz, że może ich być więcej?

– Ponieważ w lesie jest prześwit, z początku myślałem nawet, że moglibyśmy ich ominąć właśnie tamtędy. Coś tam jednak było, wprawdzie gęstwina liści nie pozwalała tego zobaczyć dokładnie, ale to mógł być powóz. A przy nim jeszcze jacyś ludzie.

Dowódca pokiwał głową.

– Co najmniej dwudziestu – powtórzył zamyślony. – A nas jest czterech wyćwiczonych żołnierzy i czterech cywilów.

– Wzgórze jest dobrym punktem wypadowym, kapitanie.

– Owszem, też już o tym myślałem.

Móri i Dolg popatrzyli po sobie, chłopiec kiwnął głową, a jego ojciec powiedział:

– Wspominaliśmy o niebezpieczeństwie, wyczuwaliśmy jednak coś jeszcze, zarówno Dolg, jak i ja: tutaj czai się także zło. Od zwyczajnych wojaków nie bije taka ohydna siła. Nie znam jej źródła, lecz mam swoje podejrzenia.

– Kardynał, tutaj? – cicho spytała Theresa. – W takiej głuszy? Trudno mi w to uwierzyć. W każdym razie musiało go tu zwabić coś szczególnego.

Móri zastanawiał się, zacisnąwszy mocno szczęki, a po chwili zwrócił się do wszystkich:

– Przyjaciele, jak wiecie, mam kontakt z innym światem. Jego przedstawiciele towarzyszą nam także w tej chwili.

– O, tak, zdążyliśmy już się zorientować – odparł jeden z żołnierzy nie bez goryczy w głosie.

– Czy zgodzicie się, abym poprosił ich o pomoc, jeśli nasza sytuacja okaże się całkiem beznadziejna? Nie chcę, aby choć jedno z nas musiało oddać życie. Czy mogę się do nich zwrócić?

Pytanie zaskoczyło zebranych, lecz żołnierze i parobkowie mężnie pokiwali głowami.

– Nigdy ich nie widzieliśmy – oświadczył dowódca. – Wyczuwamy jednak ich obecność. Dobrze, panie Móri, przyjmiemy ich pomoc w razie konieczności. Ale co oni mogą zrobić?

Theresa i Erling nie mogli powstrzymać się od uśmiechu.

– Zdziwicie się! – uprzedził Erling. – Ale czy macie śmiałość ich zobaczyć? Niektórych doprawdy trudno nazwać urodziwymi, choć dwaj najstraszniejsi są przy naszej drogiej Tiril i ta świadomość od dawna jest nam wielką pociechą.

– Nie wiecie, ile potrafimy wytrzymać – odrzekł kapitan, uśmiechając się pod nosem. – Niestraszne nam trolle ani nawet sam Zły. Ale wezwiemy ich tylko wtedy, gdy sytuacja będzie naprawdę krytyczna, prawda, panie Móri?

Czarnoksiężnik solennie to obiecał.

Wszyscy zajęli pozycje wskazane przez dowódcę. Theresa i Dolg wraz z Nerem musieli ukryć się w przerażającym lesie pod osłoną gałęzi, a Siegbert i Erling utworzyli tylną straż. Bernd ułożył się w dogodnym miejscu, aby czuwać nad księżną i jej wnukiem.

Móri przez chwilę stał ze ściągniętą twarzą. Powiódł wzrokiem w stronę wzgórza, ku gwardzistom, których nie mógł widzieć.

– Nic mnie nie powstrzyma w dotarciu do Tiril – szepnął do siebie. – Nic! Muszę ją uwolnić, muszę ją jeszcze raz zobaczyć. Nie ma znaczenia, kto przypadkiem stanie mi na drodze ani też jakich środków użyję, by przezwyciężyć przeszkody.

Kapitan barwnie ubranych gwardzistów kardynała zaczął się niecierpliwić.

Czy oni nigdy nie nadejdą? Zwiadowcy donieśli wszak, że nieprzyjaciele zbliżają się do zasadzki. Powinni tu być już dawno.

Widział po swoich ludziach, że stali się niespokojni, niepewni, za wszelką cenę pragnęli przyspieszyć bieg wydarzeń. Niedobrze. Musieli trwać na swoich posterunkach, każda zmiana mogła mieć zły wpływ na ostateczny rezultat wałki.

Walki? Starcie miało być szybkie, krótkie i brutalne. Dziesięcioro ludzi, wprawdzie wśród nich znajdowało się czterech żołnierzy cesarza, ale przecież nie spodziewali się ataku. To będzie prawdziwa rzeź, nie zdąży nawet być zabawnie.

Nakazał jednemu z podwładnych wejść na wzgórze, by wypatrywał wrogów. Ten ruszył bez zwłoki.