Выбрать главу

Kapitan rozważał sytuację. Czy miał zebrać swoich ludzi znajdujących się w pobliżu i wyruszyć ku miejscu, skąd, jak sądził, dochodziło popiskiwanie psa, czy też raczej uczynić to samodzielnie? Zorientował się, że jest sposób na to, żeby zagłębić się w las: najpierw należało czołgać się na brzuchu, potem przecisnąć między gęsto rosnącymi pniami, a następnie znów wić się po ziemi. Co dalej – nie wiedział, ale i tak znalazłby się chyba dostatecznie blisko.

Pozostawienie gwardzistów samym sobie było jednak zbyt ryzykowne, musiał ich zabrać ze sobą. Kapitan gwardzistów był bowiem człowiekiem honoru i do obowiązujących go zasad zaliczał także odpowiedzialność za swój oddział.

Z dwójką po przeciwnej stronie drogi nic nie mógł poradzić, ale trzem bliżej leżącym dał znak, by ruszyli wraz z nim.

Cóż za okropny las! Pod gęstwą dzikiego wina wprost roiło się od wszelkiego robactwa, panował tu nieprzyjazny ze wszech miar półmrok. Gwardziści, czołgając się, przeklinali, dał im znak, by zachowywali się ciszej.

Nie mogli narzekać na brak szczęścia. Udało im się zajść od tyłu akurat tę grupę, na której im najbardziej zależało. Trafili na chłopca.

Bernd – kapitan, rzecz jasna, nie wiedział, że takie właśnie imię nosi parobek – ułożył się przed tymi, których miał osłaniać, i pilnował drogi. Nie wpadło mu do głowy, by się oglądać, za plecami miał przecież tylko las. Księżna, Dolg i Nero także nie patrzyli za siebie.

Ale wyczulony słuch zwierzęcia coś wychwycił. Nero gwałtownie odwrócił łeb, wyrywając się z uścisku swego pana, i zaraz czterej gwardziści kardynała zostali zaatakowani przez rozwścieczonego psa.

Chłopiec krzyknął na Nera, księżna wołała do Dolga, by uciekał, ile tylko sił w nogach. Kapitan i jego trzej żołnierze, nie przygotowani na walkę z psem, nie zdołali wyciągnąć pistoletów, a i noży nie mieli w zasięgu ręki. Bernd wypalił, jego strzał wprawdzie nie zabił, ale wyeliminował jednego z żołnierzy; ranny zaczął wić się po ziemi. Księżna Theresa wycelowała w innego, zamknęła oczy, wystrzeliła i… trafiła.

– Święta Matko Boska, wybacz mi, odebrałam życie człowiekowi, ale musiałam wystąpić w obronie własnego wnuka.

Ku swej uldze zorientowała się jednak, że nie zabiła, tylko raniła kolejnego żołnierza. Spostrzegła, że Dolg jej usłuchał, niewielki, drobnej budowy, zdołał przecisnąć się przez gęstwinę. Jeden z napastników, dowódca, jak przypuszczała Theresa, pomknął za nim. Określenie to było oczywiście przesadne, jako że dorosłemu mężczyźnie nie tak łatwo się przedzierać przez plątaninę pni i powykręcanych gałęzi.

Nero zajął się ostatnim z żołnierzy, który przerażony błagał o litość. Bernd co prawda przytrzymywał rozwścieczonego psa za obrożę, lecz nie odciągał rozwartej paszczęki, w której szczerzyły się ostre białe zęby, zbyt daleko od gardła mężczyzny.

– Znakomicie się spisaliście, Bernd i Nero – pochwaliła Theresa. – Mam długi pasek przy sukni, nim go zwiążemy. Jego ranami, pogryzieniami, zajmiemy się później. Teraz najważniejszy jest Dolg.

Dwaj gwardziści, którzy pozostali po drugiej stronie drogi, przeżywali ciężkie chwile. Zostali zaatakowani, ale niemal jednocześnie powrócili konno czterej “dezerterzy” i wywiązała się walka.

Móri, usłyszawszy, jak bardzo rozjuszony jest Nero, natychmiast pobiegł w tamtą stronę. Trafiła go kula, ale zaaferowany ledwie to poczuł.

Dotarł do nich, kiedy Theresa opatrywała rannego.

– Dolg? Gdzie Dolg? – zawołał.

Theresa wskazała kierunek.

– Pobiegł przez las, ucieka przed dowódcą. Bernd ich goni.

Móri nie tracił czasu na odpowiedź. Ruszył we wskazanym przez księżną kierunku i zaraz zniknął w leśnym mroku.

– Moi przyjaciele – szepnął cicho. – Nauczycielu… i wy, inni. Nie mam czasu, by wzywać was z takim szacunkiem, na jaki zasługujecie. Pomóżcie memu synowi, pomóżcie nam wszystkim!

– Jesteśmy tutaj – rozległ się spokojny głos w jego uchu.

– Dziękuję – odparł Móri z ulgą.

Powrót czterech jeźdźców na pole walki stał się krytyczny dla przyjaciół Móriego broniących się na drodze. Konni zeskoczyli z wierzchowców, które przerażone parskały i stawały dęba wraz z końmi ośmiu nieżyjących żołnierzy. Erling ciął jednego po zadzie, przerażone zwierzę popędziło drogą, a inne ruszyły za nim. Prawdopodobnie przyłączyły się do koni towarzyszących Móriemu i jego przyjaciołom, w każdym razie zniknęły z drogi i znalazły się poza zasięgiem strzału.

Ludziom łatwiej było teraz zorientować się w sytuacji.

Erling zdążył zauważyć, że dowódca żołnierzy cesarza jest w ciężkim położeniu, lecz sam został zaatakowany i musiał bronić się przed czwartym z jeźdźców, wciąż dosiadającym konia. Nadjechał ze wzniesioną szablą, którą zamierzał przebić Erlinga.

Boże mój, nie poradzę sobie z tym, zdążył pomyśleć Erling. A Theresa? Co się stało z Theresa, gdzie ona jest?

Szabla ze świstem przecięła powietrze, Erling ramionami usiłował osłonić głowę.

Coś jednak musiało się wydarzyć, bo koń gwardzisty stanął dęba, dziko rżąc ze strachu. Oczy jeźdźca robiły się coraz większe, broń wypadła mu z ręki. Erling dostrzegł twarz zastygłą w przerażeniu, krzyk, który uwiązł w gardle, nie wyrwał się przez otwarte usta, żołnierz zsunął się z konia i jak oszalały rzucił się do ucieczki. Wierzchowiec pogalopował w tym samym kierunku.

Erling zrozumiał, co się stało.

– Dziękuję, niewidzialny przyjacielu Móriego, bez względu na to, kto z was pospieszył mi z pomocą.

Dowódca żołnierzy cesarza leżał na plecach, przygnieciony do ziemi ciężarem siedzącego mu na piersi człowieka kardynała, gotującego się już do podcięcia mu gardła szablą. Erling znajdował się zbyt daleko, by pospieszyć kapitanowi z pomocą, ale też okazało się to niepotrzebne.

Gwardzista kardynała przeklinał przez zaciśnięte zęby. Przeciwnik stawiał potężny opór i tylko dzięki temu udawało mu się na razie utrzymać śmiercionośne ostrze w odpowiedniej odległości od swej szyi. Dłonie dowódcy zaciskały się na nadgarstkach gwardzisty niczym żelazne narzędzie tortur.

O, nie, pomyślał rozeźlony człowiek kardynała. Nie uciekniesz mi!

Ale…

Czy coś nie oddzieliło go od wroga? Nie widział już jego twarzy tak wyraźnie. Przed oczami pojawiło mu się natomiast coś strasznego, obrzydliwego, jakieś wykrzywione w paskudnym uśmiechu oblicze. Nie była to twarz żołnierza, którego zamierzał zabić, tamtą widział niżej.

Zwidy? Czyżby wypił za dużo? A może zasnął i majaczył?

Poczuł mdłości, całe ciało osłabło.

Dłoń ściskająca szablę rozluźniła się i już w następnym momencie wróg zdobył przewagę. Role całkiem się odwróciły. Gwardzista nie stawiał nawet oporu, kiedy nieprzyjaciel go zrzucał, i ostatnie, co zdążył zauważyć, była lufa pistoletu wymierzona prosto w niego. Padł strzał.

Dowódca oddziału cesarza nie pojmował, co się stało, dlaczego gwardzista nagle popatrzył na niego z takim przerażeniem i tak niespodziewanie zwolnił uścisk. Nie miał jednak czasu na rozważania. Musiał pospieszyć z pomocą swym przyjaciołom…

Wyglądało jednak na to, że dzieje się coś dziwnego.

Wszyscy ludzie kardynała zachowywali się osobliwie, wprost trudno to było pojąć. I z jakiego powodu tak krzyczeli? Jakby ogarnięci śmiertelnym strachem, chociaż niektórym wcale nie groziło niebezpieczeństwo, bez trudu powinno im przyjść szybkie zwycięstwo.