Выбрать главу

Mimo to noc była długa. Gdy rozjaśniło się na tyle, że widział cokolwiek, włożył buty, podniósł się, owinął kocem, wyszedł z kryjówki i stanął, patrząc na drogę. Nagi popielaty las, dalej pola. Wciąż dostrzegalne karbowane zarysy starych bruzd. Chyba bawełna. Chłopiec spał, więc mężczyzna poszedł do wózka, wyjął mapę, butelkę wody i puszkę owoców z kończących się zapasów, a potem wrócił, usiadł w kocach i zaczął czytać mapę.

Zawsze ci się wydaje, że zaszliśmy dalej niż naprawdę.

Przesunął palec. No to tutaj.

Jeszcze.

Tutaj.

Dobrze.

Złożył wiotkie, spleśniałe kartki. No więc dobrze, powiedział.

Siedzieli i patrzyli na drogę między drzewami.

Myślisz, że twoi dziadowie patrzą? Że ważą cię na szali? Według jakich kryteriów? Nie ma szali, a dziadowie leżą martwi w ziemi.

Sosna przeszła w dąb wirginijski i sosnę. Magnolie. Drzewa martwe tak jak wszystko. Podniósł jeden ciężki liść, starł go w dłoni na proch i przesiał przez palce.

Nazajutrz wcześnie rano byli już w drodze. Nie zaszli daleko, gdy nagle chłopiec pociągnął go za rękaw i stanęli. Z przodu pośród drzew wznosił się cienki słup dymu. Patrzyli.

Co zrobimy, tatusiu?

Może powinniśmy tam zajrzeć.

Lepiej chodźmy dalej.

A jeśli oni idą w tę samą stronę?

No to co?, spytał chłopiec.

Będziemy ich mieli za plecami. Wolałbym wiedzieć, kim są.

A jeżeli to wojsko?

Przecież to małe ognisko.

Więc poczekajmy.

Nie możemy czekać. Jedzenie nam się kończy. Musimy iść dalej.

Zostawili wózek między drzewami; mężczyzna sprawdził rozkład nabojów w bębenku. Drewniane i prawdziwy. Stali, nasłuchując. Dym wznosił się pionowo w nieruchomym powietrzu. Żadnych odgłosów. Liście miękkie od niedawnych deszczów były bezgłośne pod stopą. Odwrócił się i spojrzał na chłopca. Mała brudna buzia okrągła ze strachu. Obeszli ognisko w sporej odległości, chłopiec trzymając go za rękę. Mężczyzna ukucnął, objął go ramieniem i długo nasłuchiwali. Chyba sobie poszli, szepnął.

Co?

Chyba sobie poszli. Pewnie wystawili czujkę.

Tatusiu, może to zasadzka.

Dobrze, zaczekajmy chwilę.

Czekali. Widzieli dym między drzewami. Wiatr zaczął rozwiewać szczyt słupa, dym się przesunął i poczuli swąd. I woń jedzenia. Okrążmy ognisko, rzekł mężczyzna.

Mogę cię trzymać za rękę?

Oczywiście, że możesz.

Drzewa były tylko spalonymi pniami. Nic do oglądania. Chyba nas zobaczyli, powiedział. Chyba nas zobaczyli i uciekli. Widzieli, że mamy rewolwer.

Zostawili gotowe jedzenie.

Tak.

Zajrzyjmy tam.

Boję się, tatusiu.

Nikogo nie ma. Wszystko będzie dobrze.

Weszli na małą polanę, chłopiec ściskając mężczyznę za rękę. Tamci zabrali wszystko oprócz czegoś czarnego, co wisiało nad żarem. Stanął i patrzył po obwodzie, gdy nagle chłopiec odwrócił się i wcisnął twarz w jego brzuch. Mężczyzna rzucił szybkie spojrzenie, żeby się zorientować, co się stało. O co chodzi?, spytał. O co chodzi? Chłopiec kręcił głową. Och, tatusiu. Mężczyzna obrócił się i popatrzył jeszcze raz. Wreszcie zobaczył to samo co chłopiec, zwęglonego noworodka bez główki, wypatroszonego, czerniejącego na szpikulcu rożna. Nachylił się, podniósł chłopca i ruszył w kierunku drogi, tuląc go do siebie. Przepraszam, szepnął. Przepraszam.

Nie wiedział, czy on kiedykolwiek jeszcze się odezwie. Obozowali nad rzeką; siedział przy ogniu, słuchając szumu wody w ciemności. Nie było to bezpieczne miejsce, bo odgłos rzeki zagłuszał inne hałasy, ale uznał, że to może rozweseli chłopca. Zjedli ostatni prowiant, potem sięgnął po mapę. Zmierzył trasę kawałkiem sznurka, spojrzał i zmierzył znowu. Ciągle daleko do wybrzeża. Nie wiedział, co tam zastaną. Złożył strzępy mapy, wcisnął wszystkie z powrotem do foliowej torebki i siedział wpatrzony w żar.

Nazajutrz wąskim mostem z żelaza przekroczyli rzekę i weszli do starego miasteczka przemysłowego. Sprawdzili drewniane domy, ale niczego nie znaleźli. Na ganku siedział mężczyzna w kombinezonie, martwy od lat. Wyglądał jak słomiana kukła wystawiona na znak jakiegoś święta. Ruszyli wzdłuż ciemnej fabrycznej ściany, okna zamurowane. Przed nimi po ulicach gnała miałka czarna sadza.

Dziwne przedmioty walające się przy drodze. Urządzenia elektryczne, meble. Narzędzia. Rzeczy porzucone dawno temu przez pielgrzymów idących na spotkanie samotnej lub zbiorowej śmierci. Jeszcze rok wcześniej chłopiec wziąłby coś, żeby nieść przez chwilę, ale teraz już tego nie robił. Usiedli dla odpoczynku, wypili resztkę dobrej wody, a potem zostawili plastikowy baniak na drodze. Chłopiec powiedział: Gdybyśmy mieli to malutkie dziecko, mogłoby pójść z nami.

Tak. Mogłoby.

Gdzie je znaleźli?

Nie odpowiedział.

Może gdzieś jest inne?

Nie wiem. To możliwe.

Przepraszam za to, co powiedziałem o tych ludziach.

Jakich ludziach?

Co się spalili. Tych, co utknęli na drodze i się spalili.

Mówiłeś coś złego? Nie wiedziałem.

To nie było nic złego. Możemy już iść?

Dobrze. Chcesz pojechać w wózku?

Nie, tak jest dobrze.

Może chociaż przez chwilę?

Nie chcę. Tak jest dobrze.

Leniwa woda w płaskiej krainie. Trzęsawiska przy drodze, nieruchome i szare. Serpentyny rzek na wyjałowionych polach nadmorskiej równiny. Szli dalej. Z przodu pochyły teren i kępa trzciny. Tam chyba jest most, powiedział mężczyzna. I prawdopodobnie strumień.

Możemy się napić wody?

Nie mamy wyboru.

Nie rozchorujemy się?

Chyba nie. Ale może strumień wysechł.

Mogę pójść przodem?

Tak. Oczywiście, że możesz.

Chłopiec ruszył drogą. Mężczyzna od dawna nie widział go biegnącego. Łokcie wystawione na boki, człapiący w za dużych tenisówkach. Stanął i patrzył, zagryzając wargę.

Strumień okazał się zaledwie strużką. Mężczyzna patrzył, jak woda porusza się nieznacznie w miejscu, gdzie przesączała się do betonowego drenu pod drogą, i splunął na dół, żeby zobaczyć, czy ślina popłynie. Z wózka wyjął kawałek materiału i plastikowy słoik, wrócił, owinął materiałem otwór naczynia, zanurzył je i patrzył, jak się napełnia. Wyjął słoik i podniósł go ociekającego wodą do światła. Wyglądało nieźle. Zdjął materiał i podał słoik chłopcu. Pij, powiedział.

Chłopiec napił się i wyciągnął z powrotem rękę.

Wypij więcej.

Teraz ty, tatusiu.

Dobrze.

Usiedli, odsączali popiół z wody i pili, aż napełnili brzuchy. Chłopiec położył się na plecach w trawie.

Musimy iść.

Jestem zmęczony.

Wiem.

Mężczyzna patrzył na niego. Nie jedli od dwóch dni. Za kolejne dwa zaczną słabnąć. Wszedł na nasyp pośród trzciny, żeby spojrzeć na drogę, Ciemna, czarna, zatarta, przecinająca otwarty teren. Wiatr zwiał popiół i kurz z nawierzchni. Żyzne dawniej pola. Żadnych oznak życia gdziekolwiek. To była kraina, której nie znał. Nazw miast i rzek. Chodź, powiedział. Musimy iść.

Spali coraz więcej. Niejeden raz budzili się, leżąc na środku drogi jak ofiary wypadku. Sen śmierci.

Usiadł i sięgnął po rewolwer. Stanął w ołowianym zmierzchu, oparty łokciami na rączce wózka, patrząc przez pola na dom widoczny może półtora kilometra dalej. To chłopiec go wypatrzył. Wyłaniał się i nikł w zasłonie sadzy jak dom w mętnym śnie. Mężczyzna pochylił się nad wózkiem i spojrzał na chłopca. To będzie wymagało trochę zachodu. Trzeba wziąć koce. Ukryć wózek gdzieś przy drodze. Zdążą dojść przed zmrokiem, ale nie dadzą rady wrócić.