To nic.
Nie chcę potem wchodzić po ciebie.
Uważasz, że nie powinienem iść?
Możesz iść.
Ale uważasz, że nie powinienem?
Nie. Uważam, że powinieneś.
Naprawdę?
Tak, naprawdę.
Dobrze.
Podniósł się i zsunął koc na piasek, a potem zdjął kurtkę, buty i całe ubranie. Stał nagi, obejmując się za ramiona i podskakując. Później rzucił się biegiem do wody. Jaki blady. Guzowate kości kręgosłupa. Kanciaste łopatki piłujące pod białą skórą. Popędził goły i skoczył z wrzaskiem w przelewające się powoli fale.
Gdy wyszedł, był siny z zimna i dzwonił zębami. Mężczyzna ruszył ku niemu, zawinął go rozdygotanego w koc i tulił do siebie, póki nie przestał dyszeć. Potem spojrzał i zobaczył, że chłopiec płacze. Co się stało? Nic. Nie, nie, powiedz mi. Nic. Nic się nie stało.
Z nadejściem mroku rozpalili ognisko przy kłodzie i zjedli talerze piżmanu i fasoli oraz ostatnie ziemniaki z puszki. Owoce dawno się skończyły. Wypili herbatę, siedzieli przy ogniu, a później zasnęli na piasku, słuchając szumu fal w zatoce. Narastały długo, opadały. W nocy podniósł się, odszedł na kilka kroków i stanął na plaży, owinięty kocami. Za ciemno, by cokolwiek widzieć. Posmak soli na ustach. Czekanie. Czekanie. Potem powolny huk sunący ku brzegowi. Sycząca kotłowanina, która przetaczała się po plaży i zaraz rzucała do odwrotu. Mężczyzna pomyślał, że na morzu wciąż mogą być statki śmierci, dryfujące z wywieszonymi jęzorami postrzępionych żagli. Albo życie w odmętach. Wielkie kałamarnice gramolące się po dnie w zimnej ciemności. Mijające się jak pociągi. Ślepia wielkości spodków. A być może za tymi zawoalowanymi falami jakiś mężczyzna idzie z dzieckiem po szarych martwych piaskach. Śpią oddzieleni tylko jednym morzem na innej plaży, wśród zapiekłych popiołów świata, albo stoją w łachmanach, wystawieni na to samo obojętne słońce.
Pamiętał, że w jedną taką noc obudził go grzechot krabów w garnku, w którym wieczorem zostawił kości po kotletach. Nikły, głęboki żar z ogniska pulsujący na wietrze od morza. Leżeli pod bezlikiem gwiazd. Czarny widnokrąg. Podniósł się, odszedł na kilka kroków, stanął bosy na piasku i patrzył, jak blada fala pojawia się przy brzegu, przetacza, rozbija i znów znika w ciemności. Wrócił do ognia, ukląkł, pogładził ją śpiącą po włosach i powiedział, że gdyby był Bogiem, to stworzony przez niego świat byłby dokładnie taki, żaden inny.
Gdy wrócił, chłopiec nie spał i był przestraszony. Wołał, ale zbyt cicho, więc nie było słychać. Mężczyzna objął go. Nie słyszałem, powiedział. Nie słyszałem przez te fale. Dołożył drewna, powachlował ogień ręką, następnie leżeli w kocach, patrząc na płomienie wijące się na wietrze, a potem zasnęli.
Rankiem rozniecił ogień, zjedli i patrzyli na brzeg. Zimny, dżdżysty, dość podobny do pejzaży morskich w północnych regionach świata. Żadnych mew ani nadmorskich ptaków. Zwęglone, bezsensowne przedmioty rozsiane po piasku i podskakujące na fałach. Zebrali drewno na stos, okryli je plandeką i ruszyli brzegiem. Przesiewamy plażę, powiedział.
Jak to?
Idziemy plażą, wypatrując różnych wartościowych rzeczy, które woda mogła wyrzucić.
Jakich rzeczy?
Najprzeróżniejszych. Wszystkiego, co nada się do użytku.
Myślisz, że coś znajdziemy?
Nie wiem. Zobaczmy.
Zobaczmy, odparł chłopiec.
Stali na kamiennym molu i patrzyli na południe. W kałuży szara plwocina soli, uporczywa i falująca. Dalej długi łuk plaży. Szarej jak piasek lawowy. Wiatr bijący od wody niósł lekką woń jodu. Nic więcej. Nie pachniało morzem. Na skałach resztki jakiegoś ciemnego mchu. Ruszyli na drugą stronę i dalej. Na końcu drogę zagradzał przylądek, więc zeszli z plaży, skierowali się starą ścieżką pomiędzy wydmami i martwą uniolą, aż dotarli do płaskiego krańca cypla. Niżej tylko języczek lądu zawoalowany przez ciemne paprochy nawiewane na brzeg, a dalej tuż nad powierzchnią sylwetka jachtu przewróconego na bok. Przykucnęli wśród kęp suchej trawy i patrzyli. Co zrobimy?, spytał chłopiec.
Poobserwujmy chwilę.
Zimno mi.
Wiem. Zejdźmy trochę niżej. Poza zasięg wiatru.
Usiadł i trzymał chłopca przed sobą. Martwa trawa trzepotała lekko. Dalej szare spustoszenie. Niekończące się pełzanie morza.
Jak długo musimy tu siedzieć?, odezwał się chłopiec.
Niedługo.
Myślisz, tatusiu, że na tym statku są ludzie?
Nie wydaje mi się.
Boby pospadali?
Tak. Widzisz tam jakieś ślady?
Nie.
Zaczekajmy jeszcze chwilę.
Zimno mi.
Szli półkolistym odcinkiem plaży, trzymając się twardego piasku, tuż przy linii morskich śmieci. Stanęli, a ich ubranie łopotało łagodnie. Szklane pławy pokryte szarą skorupą. Kości ptaków. Na linii przypływu maty utkane z wodorostów i rybie ości jak okiem sięgnąć ciągnące się milionami wzdłuż brzegu niczym izoklina śmierci. Jeden olbrzymi grobowiec solny. Bez sensu. Bez sensu.
Od krańca cypla jacht dzieliło może trzydzieści metrów otwartego morza. Stali i patrzyli. Długi na mniej więcej osiemnaście metrów, z ogołoconym pokładem, przechylony w wodzie głębokiej na trzy, trzy i pół metra. Dawniej dwumasztowiec, ale maszty odłamano przy samym dole i na wierzchu pozostały tylko jakieś mosiężne prowadnice oraz parę podpór relingowych na krawędzi pokładu. Do tego stalowa obręcz koła sterowego wystająca na tyle kokpitu. Odwrócił się, zapatrzył na plażę i leżące dalej wydmy. Następnie oddał chłopcu rewolwer, usiadł na piasku i zaczął rozsznurowywać buty.
Co robisz, tatusiu?
Idę tam zajrzeć.
Mogę iść tobą?
Nie. Chcę, żebyś tu został.
Ja chcę iść.
Musisz trzymać straż! Poza tym tam jest głęboko.
Będzie cię widać?
Tak. Będę sprawdzał co z tobą. Żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku.
Ja chcę razem.
Przystanął. Nie możesz iść, odparł. Wiatr zwieje nasze ubranie. Ktoś musi tego pilnować.
Zwinął wszystko w tobołek. Boże, ale zimno. Nachylił się i pocałował chłopca w czoło. Przestań się martwić, powiedział. Trzymaj straż. Wszedł nagi do wody, stanął i zmoczył ciało. Potem zagłębił się i z pluskiem zanurkował głową naprzód.
Przepłynął całą długość stalowego kadłuba, a potem zawrócił, trzymając usta nad wodą, dysząc z zimna. Na śródokręciu ledwo wystawał reling. Podciągnął się do pawęży. Stal była szara i wyżarta przez sól, ale dostrzegł złote litery. Pájaro de Esperanza. Teneryfa. Para pustych dawisów. Uchwycił się relingu i podźwignął na górę, obrócił się i rozdygotany przykucnął na deskach pochyłego pokładu. Kilka odcinków plecionej liny pękniętej przy ściągaczach. Dziury w poharatanym drewnie po wyrwanym osprzęcie. Jakaś straszliwa siła ogołociła pokład. Zamachał do chłopca, ale on nie zareagował.
Kabina była niska, z wypukłym sufitem i iluminatorami po boku. Przykucnął, starł szarą sól i zajrzał do środka, ale niczego nie zobaczył. Szarpnął za niskie drzwi z drzewa tekowego, lecz były zamknięte. Natarł kościstym ramieniem. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby je wyważyć. Dygotał niepohamowanie i dzwonił zębami. Pomyślał, żeby kopnąć w drzwi podeszwą stopy, ale uznał, że to kiepski pomysł. Chwycił się ręką za łokieć i grzmotnął w drzwi ponownie. Poczuł, że ustępują. Odrobinę. Nie ustawał. Framuga zaczęła pękać po wewnętrznej stronie i wreszcie drzwi puściły, więc pchnął je na oścież i ruszył zejściówką do kabiny.
Zastałe ścieki w niższej przegrodzie zapełnionej mokrymi papierzyskami i śmieciami. Nad wszystkim kwaśny odór. Wilgotne i lepkie. Myślał, że jacht splądrowano, ale to było dzieło morza. Pośrodku salonu stół z mahoniu z poręczą na zawiasach. Drzwi szafek wiszące na oścież nad podłogą, wszystkie mosiężne elementy z matową zielenią. Ruszył w głąb do kabin na przedzie. Przez kambuz. Mąka i kawa na podłodze, zgniecione i rdzewiejące puszki. Toaleta z sedesem i umywalką ze stali nierdzewnej. Przez rząd górnych iluminatorów wpadało nikłe morskie światło. Wszędzie porozrzucane przybory. Nadmuchiwana kamizelka ratunkowa pływająca w ściekach.