Выбрать главу

Odsuń się od wózka, powiedział mężczyzna.

Tamten patrzył na nich. Na chłopca. Był wyrzutkiem z komuny; odcięto mu palce prawej dłoni. Próbował ją schować za plecami. Mięsista chochla. W wózku wysoka sterta. Zabrał wszystko.

Odsuń się od wózka i rzuć nóż.

Rozejrzał się dokoła. Jak gdyby liczył na czyjąś pomoc. Wychudły, posępny, brodaty, brudny. Strzępy starego foliowego płaszcza sklejone taśmą. Rewolwer miał samonapinacz, ale mężczyzna i tak odciągnął kurek. Dwa donośne kliknięcia. Poza tym tylko szmer oddechów w ciszy solnego wrzosowiska. Czuli odór śmierdzących łachmanów. Jeżeli nie odłożysz noża i nie odsuniesz się od wózka, powiedział mężczyzna, rozwalę ci łeb. Złodziej spojrzał na dziecko – to, co zobaczył, bardzo go otrzeźwiło. Położył nóż na kocach, cofnął się i stanął.

Jeszcze. Dalej.

Znów się cofnął.

Tatusiu, odezwał się chłopiec.

Cicho bądź.

Nie, odrywał oczu od złodzieja. Niech cię szlag, powiedział.

Tatusiu, proszę cię, nie zabijaj tego pana.

Złodziej błysnął dziko oczami. Chłopiec płakał.

Daj spokój, człowieku. Zrobiłem, coś kazał. Posłuchaj dzieciaka.

Rozbieraj się.

Co?

Zdejmuj ubranie. Do ostatniego łacha.

Daj spokój. Nie rób mi tego.

Bo zabiję cię tak, jak stoisz.

Przestań, człowieku.

Drugi raz nie będę powtarzał.

Dobra, dobra. Spokojnie.

Rozebrał się powoli i na drodze usypał stertę ze swoich wstrętnych łachmanów.

Buty.

Daj spokój.

Buty.

Złodziej spojrzał na chłopca. Chłopiec odwrócił twarz i zatkał uszy rękoma.

Dobrze, powiedział. Dobrze. Usiadł nagi na szosie i zaczął rozsupływać gnijące strzępy wyprawionej skóry przywiązane do stóp. Potem wstał, trzymając je w jednym ręku.

Włóż do wózka.

Zbliżył się, położył buty na kocach i się cofnął. Stał na środku drogi, odarty, nagi, brudny, wygłodniały. Zakrywając się ręką. Zaczął dygotać.

Dołóż ubranie.

Schylił się, zebrał łachmany w ręce i rzucił je na buty. Stanął, obejmując się za ramiona. Nie rób mi tego, człowieku.

Ty nam jednak zrobiłeś.

Błagam cię.

Tatusiu, odezwał się chłopiec.

Proszę cię. Posłuchaj dzieciaka.

Chciałeś, żebyśmy zginęli.

Człowieku, ja umieram z głodu.

Ty zrobiłbyś to samo.

Zabrałeś wszystko.

Proszę cię. Ja zginę.

Zostawię cię tak, jak ty nas zostawiłeś.

Proszę cię. Błagam.

Przyciągnął wózek, obrócił go, położył rewolwer na wierzchu i spojrzał na chłopca. Idziemy, powiedział. Ruszyli na południe, chłopiec zapłakany, oglądając się na ciemnoszarą nagą postać na drodze, trzęsącą się i obejmującą rękoma. Och, tatusiu, łkał.

Przestań.

Nie mogę.

Jak myślisz, co by się z nami stało, gdybyśmy go nie złapali? Przestańże.

Próbuję.

Gdy doszli do zakrętu drogi, tamten nadal stał w miejscu. Nie miał dokąd pójść. Chłopiec bez przerwy oglądał się do tyłu, a kiedy złodziej zniknął im z oczu, usiadł na środku drogi i szlochał. Mężczyzna zatrzymał wózek i stanął, patrząc na niego. Wygrzebał ich buty z wózka, usiadł i zaczął zdejmować chłopcu owijacze. Masz przestać płakać, powiedział.

Nie mogę.

Włożył buty sobie i jemu, po czym wstał i ruszył z powrotem drogą, ale złodziej przepadł. Wrócił do chłopca. Poszedł sobie, rzekł. Chodź.

Nie poszedł, odparł chłopiec. Podniósł głowę. Buzię miał pomazaną sadzą. Nie poszedł.

Co chcesz, żebyśmy zrobili?

Pomogli mu. Żebyśmy mu pomogli, tatusiu.

Mężczyzna obejrzał się na drogę.

Tatusiu, on był tylko głodny. On umrze.

Umrze tak czy siak.

On tak się bał, tatusiu.

Mężczyzna przysiadł i spojrzał na niego. To ja się boję, rzekł. Rozumiesz? Ja się boję.

Chłopiec milczał. Łkał ze spuszczoną głową.

To nie ty musisz się o wszystko martwić.

Coś odpowiedział, ale mężczyzna nie zrozumiał. Że co?

Podniósł mokrą, umorusaną buzię. A właśnie że ja, odparł. Właśnie że ja.

Dotoczyli rozchybotany wózek na miejsce, stanęli w zimnie i gęstniejącym mroku i zawołali, ale nikt się nie pojawił.

Boi się odpowiedzieć, tatusiu.

Czy to było tutaj?

Nie wiem. Chyba tak.

Ruszyli dalej drogą, wołając w ciemnej pustce, ich głosy cichnące nad czerniejącym wybrzeżem. Stanęli i przyłożywszy dłonie do ust, pokrzykiwali bezmyślnie po pustkowiu. Wreszcie położył buty i ubranie złodzieja na drodze. Obciążył stertę kamieniem. Musimy iść, powiedział. Musimy iść.

Prowizoryczny obóz, bez rozpalania ognia. Wybrał puszki na kolację i ogrzał je nad palnikiem gazowym, a potem zjedli, chłopiec milcząc. Mężczyzna usiłował dojrzeć jego twarz w niebieskim świetle z palnika. Nie chciałem go zabijać, powiedział. Chłopiec się nie odezwał. Otulili się kocami i położyli w ciemności. Wydawało mu się, że słyszy morze, lecz to chyba był tylko wiatr. Po oddechu zorientował się, że chłopiec nie śpi. Ale go zabiliśmy, powiedział chłopiec po chwili.

Rano zjedli i ruszyli w drogę. Wózek był tak obładowany, że trudno go było pchać i jedno kółko zaczęło szwankować. Droga biegła zakolem wzdłuż brzegu, a nad asfaltem zwieszały się kępy wyschniętej trawy. W oddali przesuwało się morze koloru ołowiu. Cisza. W nocy obudził się w matowej węglowej poświacie księżyca wędrującego za pomroką, niemal uwidaczniającego kształty drzew, i odwrócił się, kaszląc. Woń deszczu. Chłopiec nie spał. Zacznij się do mnie odzywać, powiedział mężczyzna.

Próbuję.

Przepraszam, że cię obudziłem.

Nie szkodzi.

Wstał i poszedł w kierunku drogi. Czarny jej zarys biegnący z mroku do mroku. A potem odległy niski grzmot. Nie piorun. Poczuł to pod stopami. Dźwięk bez pokrewieństwa, a więc i bez opisu. Coś nieuchwytnego ruszało się w ciemności. Ziemia kuliła się z zimna. Nie powtórzyło się. Jaka to pora roku? Ile lat ma dziecko? Wszedł na drogę i stanął. Cisza. Sal nitri wytrząsająca się z ziemi. Ubłocone kształty zalanych miast spalonych do linii wodnej. Na skrzyżowaniu dróg teren zastawiony dolmenami, pośród których próchniały mówiące kości wyroczni. Żadnych dźwięków tylko wiatr. Co powiesz? Żywy człowiek wygłosił terowa? Zaostrzył gęsie pióro nożykiem, żeby napisać to tarniną albo sadzą lampową? W jakiejś policzalnej, uchwytnej chwili? Nadchodzi, żeby skraść mi oczy. Zapieczętować usta ziemią.

Znów przejrzał puszki, biorąc każdą po kolei do ręki i ściskając jak człowiek sprawdzający dojrzałość owoców na straganie. Odstawił dwie, które uznał za podejrzane, resztę zabrał, spakował wózek i znów ruszyli drogą. Trzeciego dnia dotarli do małego portowego miasteczka, ukryli wózek w garażu za domem, zasypali go starymi pudłami, a potem usiedli w domu i obserwowali, czy ktoś nadchodzi. Nikt się nie pojawił. Mężczyzna przejrzał szafki, lecz niczego nie było. Potrzebował witaminy D dla chłopca, żeby zapobiec krzywicy. Stanął przy zlewie i popatrzył na podjazd. Światło barwy popłuczyn, gęstniejące w brudnych szybach okna. Chłopiec półleżał na stole, z głową położoną na rękach.

Zawędrowali przez miasto do doków. Nie zobaczyli nikogo. Rewolwer niósł w kieszeni kurtki, a w ręku ściskał pistolet sygnałowy. Weszli na przystań, nieheblowane deski ciemne od smoły, przybite bretnalami do belek pod spodem. Drewniane pachołki. Słaba woń soli i kreozotu bijąca od zatoki. Na przeciwległym brzegu rząd magazynów i sylwetka tankowca czerwonego od rdzy. Wysoki żuraw portowy na tle posępnego nieba. Tu nikogo nie ma, powiedział mężczyzna. Chłopiec milczał.