Выбрать главу

Nie chcę.

Dwa dni później ruszyli – mężczyzna kuśtykając za wózkiem, chłopiec trzymając się jego boku, póki nie wyszli z przedmieść. Szosa biegła płaskim szarym wybrzeżem, tkwiły na niej zaspy piasku nawianego przez wiatr. To utrudniało marsz, więc miejscami musieli oczyszczać drogę deską, którą wieźli na dolnej półce wózka. Zeszli na plażę, usiedli pod osłoną wydm i zaczęli patrzeć na mapę. Wzięli ze sobą palnik, podgrzali wodę, zaparzyli herbatę i siedzieli owinięci kocami w obronie przed wiatrem. W dole spróchniałe bale zabytkowego statku. Szare i wyszorowane przez piasek belki. Stare obracane ręcznie śruby. Dziobate żelazo w kolorze głębokiego fioletu, wytopione w jakimś piecu fryszerskim w Kadyksie albo Bristolu, wykute na czarnym kowadle, zdatne przetrwać w starciu z morzem trzysta lat. Nazajutrz minęli zabite deskami ruiny nadmorskiego kurortu i przez sosnowy las ruszyli drogą w głąb lądu – długa prosta szosa dryfująca w igliwiu, wiatr pośród ciemnych drzew.

W południe, kiedy było najlepsze światło, usiadł na drodze, przeciął szwy nożyczkami, włożył nożyczki da apteczki i wyjął klamrę. Następnie zabrał się do wyciągania czarnych nitek ze swojej skóry, naciskając opuszkiem kciuka, a chłopiec siedział na szosie i patrzył. Chwytając klamrą końce nitek, usunął jedną po drugiej. Małe szpileczki krwi. Gdy skończył, schował klamrę i plastrem przylepił gazę na ranę, a potem wstał, wciągnął spodnie i podał chłopcu apteczkę, by odłożył ją na miejsce.

Bolało, prawda?

Tak. Bolało.

Czy ty jesteś bardzo odważny?

Średnio.

A co zrobiłeś najodważniejszego w swoim życiu?

Splunął na drogę krwawą flegmą. Wstałem dziś rano, odparł.

Naprawdę?

Nie. Nie słuchaj mnie. Chodź, idziemy.

Wieczorem mroczne zarysy kolejnego nadmorskiego miasta, skupisko wysokich budynków, lekko przekrzywionych. Pomyślał, że żelazne zwory zmiękły od gorąca, a potem stężały, odkształcając sylwetki domów. Stopione okienne szkło wisiało zakrzepłe na ścianach jak lukier na cieście. Szli dalej. Teraz budził się czasem w nocy na czarnym i mroźnym pustkowiu z łagodnie barwnych światów ludzkiej miłości, ptasich trelów, słońca.

Oparł czoło na przedramionach skrzyżowanych na rączce wózka i kaszlał. Wypluł krwawe charchy. Coraz częściej musiał przystawać, żeby odpocząć. Chłopiec patrzył. W innym świecie dziecko zaczęłoby go już zwalniać z tego życia. Ale innego życia nie było. Wiedział, że chłopiec czuwa w nocy, że nasłuchuje, czy on oddycha.

Dni się wlokły, nieliczone, nieodznaczane w kalendarzu. Na autostradzie międzystanowej w oddali długie sznury zwęglonych i rdzewiejących samochodów. Odsłonięte obręcze kół osiadłe w sztywnym szarym mule stopionego ogumienia, w poczerniałych kręgach drutu. Spopielone trupy skurczone do wielkości dziecka, siedzące na gołych sprężynach foteli. Dziesięć tysięcy marzeń zamkniętych w grobowcach ich zwęglonych serc. Szli dalej. Krocząc po martwym świecie jak szczury po kołowrotku. Noce śmiertelnie ciche i jeszcze śmiertelniej czarne. Ale zimno. Prawie już nie rozmawiali. Kaszlał bez przerwy, a chłopiec patrzył, jak pluje krwią. Wlekli się dalej. Brudni, złachmanieni, pozbawieni nadziei. Przystawał i opierał się o wózek, chłopiec szedł dalej przez chwilę, potem zatrzymywał się i oglądał do tyłu, a on podnosił wtedy załzawione oczy i widział go stojącego na drodze, patrzącego z jakiejś niewyobrażalnej przyszłości, jarzącego się na tym pustkowiu jak tabernakulum.

Droga przecinała wyschnięte trzęsawisko, gdzie ze zmrożonego błota sterczały rury lodu jak formacje geologiczne w jaskini. Resztki dawnego ogniska na poboczu. Dalej długa betonowa grobla. Martwe bagno. Martwe drzewa w szarej wodzie niosącej przeżytki szarego mchu. Kupki miałkiego popiołu przy krawężniku. Stał oparty o chropowatą betonową balustradę. Być może w chwili zagłady świata będzie można wreszcie zobaczyć, jak został stworzony. Oceany, góry. Nieporadny kontrspektakl rzeczy przestających istnieć. Wszechogarniająca jałowość, nienasycona i przenikliwie doczesna. Cisza.

Dotarli do martwych sosen wywróconych przez wiatr, wielkich pokosów ruiny powycinanej w terenie. Szczątki budynków rozproszone po okolicy i zwoje drutu z przydrożnych słupów poskręcane jak motki wełny. Drogę zaśmiecał gruz, trudno było pchać wózek. Wreszcie usiedli na poboczu i patrzyli na to, co było przed nimi. Dachy domów, pnie drzew. Otwarte niebo w oddali, gdzie guzdrało się ponure morze.

Przejrzeli resztki rozsypane na drodze i w końcu znalazł płócienną torbę, którą mógł dźwigać na ramieniu, oraz małą walizkę dla chłopca. Spakowali koce, plandekę i pozostałe im konserwy i zostawiwszy wózek, ruszyli dalej z plecakami i torbami. Przedzierając się przez ruiny. Posuwając się powoli. Musiał przystawać, żeby odpocząć. Usiadł na kanapie stojącej na poboczu, na poduszkach napuchniętych od wilgoci. Zgięty wpół, kaszlał. Ściągnął zakrwawioną maskę z twarzy, podniósł się, obmył ją w rowie, wyżął, a potem po prostu stał na drodze. Oddech białym pióropuszem pary. Zima ich dopadła. Odwrócił się i spojrzał na chłopca. Stał z walizką jak sierota czekający na autobus.

Po dwóch dniach doszli do szerokiej, rozlanej rzeki, gdzie w powolnie płynącej wodzie leżał zwalony most Usiedli na pękniętym wsporniku i patrzyli na rzekę, cofającą się przeciw własnemu nurtowi i wirującą wokół żelaznych kratownic. Spojrzał na krainę za wodą.

Co zrobimy, tatusiu?, spytał.

No właśnie, co?, odparł.

Weszli na długi cypel z naniesionego przypływem błota, gdzie leżała mała zagrzebana łódka, stanęli i patrzyli na nią. Była kompletnym wrakiem. Wiatr niósł deszcz. Podreptali z bagażem plażą, wypatrując schronienia, ale żadnego nie znaleźli. Zsunął na stertę parę leżących na brzegu drewien o barwie kości, rozpalił ogień i usiedli na wydmach, pod plandeką, patrząc, jak z północy nadciąga zimna ulewa. Padało coraz mocniej, krople odciskały się w piasku. Ogień kopcił, a dym unosił się powoli w kłębach; chłopiec zwinął się pod plandeką, w którą bębnił deszcz, i zaraz zasnął. Mężczyzna naciągnął na siebie folię jak kaptur i patrzył na szare morze, zasnute w oddali przez ulewę, i na fale rozbijające się o brzeg, a potem cofające się po ciemnym, pokłutym piasku.

Nazajutrz ruszyli w głąb lądu. Rozległe niskie grzęzawisko, gdzie paprocie, hortensje i dzikie orchidee żyły nadal w formie własnych spopielonych wizerunków, których nie dopadł dotąd wiatr. Marsz był torturą. Drugiego dnia, gdy dotarli do innej drogi, położył torbę, usiadł, zgiął się z rękoma skrzyżowanymi na piersi i kaszlał tak długo, że dłużej już nie mógł. Minęły kolejne dwa dni, a pokonali może piętnaście kilometrów. Przeszli rzekę, nieco dalej dobrnęli do skrzyżowania. Po wybrzeżu ze wschodu na zachód przetoczyła się burza, która zrównała z ziemią czarne martwe drzewa nad przesmykiem niczym wodorosty na dnie strumienia. Tutaj właśnie rozbili biwak, a gdy się położył, zrozumiał, że dalej już nie pójdzie i że to jest miejsce, w którym umrze. Chłopiec siedział i patrzył na niego załzawionymi oczami. Och, tatusiu, powiedział.

Patrzył, jak nadchodzi przez trawę i klęka z kubkiem wody. Wszędzie dokoła niego było światło. Wziął kubek, napił się i opuścił głowę. Została im jedna puszka brzoskwiń, ale całą kazał zjeść chłopcu, nie wziął od niego ani odrobiny. Nie mogę, powiedział. Wszystko w porządku.

Zostawię ci pół.

Dobrze. Zostaw na jutro.

Chłopiec wziął kubek i odsunął się, a razem z nim odsunęło się światło. Chciał spróbować postawić namiot z plandeki, ale mężczyzna mu nie pozwolił. Powiedział, że nie chce, żeby cokolwiek go przykrywało. Leżał i patrzył na chłopca przy ogniu. Chciał móc widzieć. Rozejrzyj się, powiedział. Nie ma takiego proroka w długich dziejach tej ziemi, który nie byłby dziś tutaj czczony. W jakiejkolwiek formie przemawiałeś, miałeś słuszność.