Na to nie miała wyjaśnienia. Brat twierdził, że zabawka Meagan w ogóle nie powinna istnieć. Ona sama wolałaby nie pamiętać tej szopy, w której ktoś przetrzymywał zamordowane dziecko. A w ogóle nie wierzyła, żeby istnieli włamywacze, którzy nie kradną, lecz cierpliwie czekają na okazję, by przerazić ją na śmierć.
Ale ołtarz istniał i temu nie mogła zaprzeczyć. Widziała go. Ktoś usiłował jej o czymś powiedzieć i musiała to potraktować poważnie. Powinna jednak porozmawiać z Larrym Diggerem i spróbować zebrać informacje. Może policja już się czegoś dowiedziała? Może ktoś nie lubi jej lub jej rodziców i usiłuje im uprzykrzyć życie? Musi zrozumieć, o co tu chodzi – dla dobra jej rodziny, dla dobra jej samej.
Alarm pisnął ostrzegawczo. Melanie zamarła; po chwili usłyszała, że ktoś wprowadza kod przy wejściu. Jeszcze jeden pisk i system alarmowy znowu został włączony. W chwilę potem na korytarzu rozległy się kroki i matka zajrzała do gabinetu.
Miała na sobie długi czarny płaszcz z paskiem i toczek. Makijaż rozmazał się jej pod oczami jak po długim ciężkim dniu. Zwykle wracała ze spotkań AA zarumieniona i ożywiona, gotowa do dalszej walki ze światem. Ale nie dziś.
Weszła do pokoju, nerwowo bawiąc się górnym guzikiem płaszcza i starannie unikając spojrzenia córki.
– Cześć – powiedziała wreszcie Melanie. – Późno przychodzisz.
– Cześć, kochanie. – Matka uśmiechnęła się z przymusem i wreszcie rozpięła guzik. Zdjęła płaszcz, rzuciła go na stertę książek przy drzwiach, na nim położyła toczek i podeszła do Melanie, by ją pocałować w policzek. Miała chłodne wargi. Pachniała Chanel Numer Pięć i papierosami. Melanie zesztywniała.
Taki zapach przynosiła na sobie z baru.
Mimo woli, odruchowo zaczęła szukać oznak. Zapach płukanki do ust, tuszującej woń dżinu z tonikiem. Odrobinę niepewne ruchy. Zbyt błyszczące oczy, niespokojne paplanie.
Ręce matki trzęsły się lekko, ale był to jedyny objaw. Innych Melanie nie była pewna. Może o to chodzi, może nie. Od sześciu miesięcy trudno było to stwierdzić.
Patricia cofnęła się, jakby chciała się przyjrzeć stertom książek.
– Ojciec już śpi? – spytała z ożywieniem.
– Nie ma go w domu.
Zmarszczyła brwi, wzięła jedną książkę ze stosu.
– Dość długo pracuje jak na niedzielę. Pewnie ma jakiegoś ważnego pacjenta.
– Pewnie tak.
Matka odłożyła książkę i wzięła następną. Stała odwrócona plecami do córki.
– Głowa cię boli, kochanie?
– Nie.
– Dzień był spokojny?
– Bardzo – szepnęła Melanie. – Bardzo.
Patricia odłożyła książkę niecierpliwie, niemal z gniewem. Ten nagły gest zaalarmował Melanie.
Matka uniosła głowę. W błękitnych oczach miała wyzywające iskry. Melanie poczuła zimny dreszcz. O Boże, więc jednak piła.
Przecież ona nie jest z żelaza. Gnębi ją zbyt wiele demonów, za dużo tragedii…
Dopiero teraz zaczęła się zastanawiać. Minęło dwadzieścia pięć lat, a rany jeszcze się nie zagoiły. Dlaczego?
– Nie jestem pijana – oznajmiła matka nieoczekiwanie. – Och, nic nie mów. Widzę, że tak myślisz. Ale nie piłam. To tylko… tylko jeden z tych dni.
– Więc wypiłaś tylko jednego drinka zamiast czterech? – rzuciła Melanie, ostrzej niż zamierzała. Zagryzła wargę, ale nie mogła już cofnąć słów.
– Kochanie, mówię ci, że nie piłam…
– Więc gdzie byłaś przez cały dzień? Już prawie północ!
– Byłam w mieście.
– Gdzie „w mieście”? W jakim barze? Patricia wyprostowała się dumnie.
– Nie sądziłam, że przyjdzie mi się tłumaczyć przed własnym dzieckiem.
– Nie o to mi chodziło…
– Owszem, o to. Martwisz się, a kiedy się martwisz, usiłujesz matkować nam wszystkim. A my ci na to pozwalamy. Myślałam dziś o tym, jak bardzo oboje, ja i ojciec, polegamy na tobie. Jak bardzo ja na tobie polegam. Boże, doprowadziliśmy cię do tego, że mdlejesz z bólu. Co z nas za rodzice?
Podeszła bliżej, ujęła ją za ręce i spojrzała jej w oczy z niespodziewaną powagą. Melanie uciekła wzrokiem, zupełnie zbita z tropu.
– Och, Melanie – powiedziała matka przez łzy. – Gdybyś widziała samą siebie na rękach jakiegoś obcego człowieka… Byłaś taka blada, taka krucha… Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, co ci robię. Byłam tak pochłonięta własnym bólem, problemami z Brianem, że nie przyszło mi do głowy pomyśleć o tobie. Wydajesz się taka silna… A ja po prostu czerpałam z ciebie tę siłę. Jesteś taka kochana, nigdy się nie skarżysz. Ale to niesprawiedliwe. W moim wieku nie powinnam być taka głupia. Boże, kiedy ja wreszcie zacznę żyć o własnych siłach?
Melanie otworzyła usta. Miała wrażenie, że powoli zapada się w bagno.
– Mnie… to nie przeszkadza.
– Ale powinno.
– Ale nie przeszkadza. Naprawdę.
– A ja ci mówię, że powinno! Melanie…
Patricia odetchnęła głęboko. Przez chwilę wydawała się niemal wściekła. Potem nagle się czegoś przestraszyła i straciła rozpęd, jakby coś się stało, a ona nie była jeszcze gotowa jej o tym powiedzieć.
Jezu Chryste, co się tu dzieje?
– Melanie – powtórzyła Patricia trochę spokojniej – czy kiedykolwiek przeżyłaś punkt zwrotny? Wiem, że masz dopiero dwadzieścia dziewięć lat, ale czy czułaś kiedyś, że stoisz na rozdrożu, że twoje życie nagle staje się beznadziejne i choć nie widzisz drogi i nie wiesz, dokąd idziesz, musisz zrobić następny krok? A od tego kroku zależy bardzo wiele. To jest Ten Krok.
Melanie czuła coś takiego od dwudziestu czterech godzin.
– Tak.
– To dobrze. – Matka splotła palce. Oczy jej płonęły. – Ja przeżyłam dziś taki punkt zwrotny. Zdarzały mi się już wcześniej, w końcu mam pięćdziesiąt osiem lat. I prawdę mówiąc, za każdym razem podejmowałam złą decyzję. Szłam w niewłaściwym kierunku. Cofałam się, zamiast iść naprzód. Ale zdaje się, że tym razem mi się udało. Dlatego, że pomyślałam o tobie.
– Mamo…?
– Trafiłam dziś do baru.
– O Boże, wiedziałam. Dlaczego? Co się stało?
– Nieważne. Więc poszłam do tego baru. Chciałam zamówić drinka. Byłam taka zdenerwowana, że pomyślałam: dlaczego nie? W końcu jak się już upadło, to nieważne, ile razy. Wszyscy działamy według schematu, a to jest mój schemat. Kiedy się boję, biegnę po gorzałkę. Kiedy jestem smutna i mam depresję, sięgam po butelkę. Ale potem pomyślałam o tobie, o tym, jak wczoraj wyglądałaś, taka bledziutka, a mimo to nie chciałaś nas martwić. Jak wszystko kryjesz w sobie, choć nie powinnaś. Jak mnie kochasz nawet wtedy, gdy robię te wszystkie idiotyzmy. Jak bardzo kochasz nas wszystkich, choć wiem, że bywamy okropni. I pomyślałam… pomyślałam, że nie mogłabym wypić tego drinka i spojrzeć ci potem w oczy. Nie mogłabym i tyle. – Jej spojrzenie złagodniało. – Melanie, czy wiesz, jak bardzo cię kocham? Czy wiesz, że jesteś dla mnie błogosławieństwem? Przez ostatnie pół roku trzymałam się tylko dzięki tobie. Chyba bym nie przetrwała, gdyby cię nie było. Chcę, żebyś o tym wiedziała. Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo mi jesteś potrzebna.
Melanie nie mogła wydobyć z siebie głosu. Trzymała dłoń matki, wzruszona ale, Boże, przebacz, pełna podejrzeń. Matka nigdy dotąd tak do niej nie mówiła. W tej rodzinie nikt się tak nie zachowywał.
Znowu pomyślała o Larrym Diggerze. Może spotkał się z matką i to właśnie on tak ją wyprowadził z równowagi? Potem przyszło jej do głowy, że to trochę dziwne; rozmawiają o tym, jak bardzo się kochają, ale obie nie chcą się przyznać, co dziś robiły.