Выбрать главу

– Na miłosierdzie pańskie – powiedział zdławionym głosem Janusz. – Coś ty najlepszego narobiła…

W pierwszej chwili zdziwiłam się tylko, bo przepełniały mnie wątpliwości, czy słusznie zadatkowałam to ostatnie mieszkanie, które mnie zachwyciło, ale mojej ciotce mogło się nie podobać, w takim zaś wypadku na straty naraziłabym siebie, a nie ją. Piętnaście milionów piechotą nie chodzi. W pamięci miałam lukę. On jednakże o tym zadatkowaniu jeszcze nie wiedział, nie zdążyłam się odezwać ani słowem. Co zatem miał na myśli…? – A co…? – spytałam niepewnie.

Czekał u mnie w mieszkaniu, na grzechot klucza w zamku wyszedł do przedpokoju. Wyjął mi z rąk torbę i powiesił mój płaszcz. Zatrzymał się w drzwiach kuchni.

– Henio rozpoznał cię z opisu, ale nie był pewien, więc zaczął ode mnie. To ty byłaś w tym domu na Willowej?

Luka w mojej pamięci zapełniła się dość gwałtownie. Usiłowałam właśnie zapalić gaz ruską zapalarką, która miała własne fanaberie. Raz zapalała natychmiast i bezproblemowo, a drugi raz czekała na rzetelny wybuch. Odwróciłam się do Janusza.

– Jezus Mario, na Willowej…! Te zwłoki…?!

Przypomniałam sobie o gazie, buchnęło potężnie, omal mi nie opaliło rzęs, brwi i włosów. Postawiłam na palniku pusty czajnik, zreflektowałam się, nalałam wody, odsunęłam czajnik i postawiłam garnek z mięsem. Janusz przeczekiwał moje nerwowe manipulacje w milczeniu.

– Mów coś! – zażądałam i usiadłam na krześle. – Co to było? Już coś wiadomo?

Obszedł stół i usiadł naprzeciwko mnie.

– Co ci do głowy strzeliło, żeby uciec? Ludzie cię przecież widzieli! Czy ty sobie zdajesz sprawę, na jakie podejrzenia się naraziłaś?

– Zawracanie głowy! – powiedziałam gniewnie, bo byłam głodna, zmęczona, niespokojna o to zadatkowane mieszkanie i zirytowana wszystkim razem. – Po pierwsze, nikt mnie tam nie zna, a po drugie, o co chodzi? Zamordowałam dwie kompletnie obce osoby? Nagle wpadłam w zbrodniczy obłęd? Henio dostał kota?

– Nie dostał, jak widać, zgadł dobrze. Co tam robiłaś? Powiedz mi wszystko, a potem ja ci wyjaśnię…

Mieszając łyżką w garnku od dna i przetwarzając normalne zrazy w sieczkę mięsną, opowiedziałam mu wszystko. Skończyłam przy doprawianiu sałaty, sięgnęłam na suszarkę po talerze, wyłożyłam potrawę i postawiłam na stole. Wizyta na Willowej była zdecydowanie koszmarna, ale apetytu przez nią, niestety, nie straciłam.

Janusz powąchał mięso z wyraźną przyjemnością, westchnął, odwrócił się i wygrzebał z suszarki widelec.

– Nóż, mam wrażenie, nie będzie potrzebny… No dobrze, teraz ci wytłumaczę, co z tego wynikło…

Telefon anonimowej informatorki spowodował przybycie na Willową radiowozu. Dwóch funkcjonariuszy wjechało windą na trzecie piętro, pchnęło uchylone drzwi i weszło do środka. W chwilę potem jeden zjechał z powrotem na dół, a drugi wsparł się o poręcz klatki schodowej i zapalił papierosa.

W skład ekipy śledczej, która przyjechała po kwadransie, wchodził porucznik Henryk Piegża. Nie miał żadnych złych przeczuć, ze swoją pracą był otrzaskany, obowiązki zatem jął spełniać spokojnie. Zaczął od drzwi.

– Były uchylone? – spytał funkcjonariusza na klatce schodowej, podczas gdy szef ekipy, kapitan Tyrański, zwany przez współpracowników krótko i słusznie Tyranem, wszedł do wnętrza mieszkania.

– Uchylone.

– Pętał się tu kto?

– Nikt kompletnie. Winda przejechała raz, ale na wyższe piętro. Wedle brzęków wyszło mi, że na piąte.

Porucznik Henryk Piegża, czyli Henio, wszedł do wnętrza za kapitanem. Zachowywali się stosownie, niczego nie macali, obejrzeli cały lokal, stwierdzili obecność dwojga zwłok, dużej ilości gruzu w salonie i ogólnego bałaganu, po czym oddali teren we władanie techników z laboratorium. Lekarz chwilowo nie miał nic do roboty. Towarzyszący im sierżant udał się na poszukiwanie ciecia oraz ewentualnych świadków.

Po dwóch godzinach liczne odkrycia były już dokonane.

Denatka, stara, gruba i bardzo zaniedbana kobieta, padła od ciosu w głowę. Uderzenie było jedno, ale wykonane z takim rozmachem, że wystarczyło najzupełniej. Narzędzia nie musieli długo szukać, idealnie pasował większy z dwóch młotków, leżących w salonie.

Drugie zwłoki nastręczały kłopotów. Osobnik na kupie gruzu nie żył z całą pewnością, ale przyczyny jego zejścia były nie znane. Żadnych obrażeń zewnętrznych nie miał, lekarz wysunął przypuszczenie, że albo serce, albo apopleksja, ale wypowiedział się prywatnie, urzędowych stwierdzeń chwilowo odmawiając. Sprecyzował tylko czas zgonu. Obie ofiary wyniosły się z tego świata mniej więcej równocześnie, pi razy oko przed godziną. W kuchni, przerażająco brudnej i zagraconej, zabezpieczono dużą ilość naczyń z resztkami posiłków, w tym filiżanki po kawie i kieliszki po koniaku, robiące wrażenie najświeższych. Z butelki koniaku zdjęto odciski palców, z innych przedmiotów również. Na zainteresowanie kuchnią miała swój wpływ obecność osobnika, zwanego strasznym gówniarzem.

Straszny gówniarz był to niejaki Jacuś Szydłowicz, przynależny do grupy techników, młodzieniec wysoce utalentowany i prawie równie zarozumiały. Zarozumiałość miała uzasadnienie, co nie przeszkadzało, że była w najwyższym stopniu irytująca. Spragniony wielkiej kariery Jacuś miał zwyczaj wyjawiać swoje opinie awansem, już w trakcie pracy, na oko, na nosa, możliwe, że na instynkt śledczo-techniczny, doprowadzając współpracowników do szału stuprocentową nieomylnością. Nie było jeszcze wypadku, żeby się jego pogląd nie sprawdził. Koledzy zgrzytali zębami, a Jacuś szatańsko chichotał.

Teraz też przytłoczył ekipę nieznośną pewnością siebie.

– Na butelce denat i ekspedientka – oznajmił. – Na tym chłamie kawowym denat i denatka. Ostatni płynny posiłek w życiu i ja wam mówię, że będzie ważny. Oprócz tego widzę tu dwie świeże baby, pantofelki na podłodze, rączki na klamkach, najpiękniejsze na telefonie, zamazane może nieco, ale też pewne na tym bajzlu. Bajzel nowiutki, na stałe go nie było. Reszta wszystko stare, ale wśród starych jedna z tych świeżych bab. Ja wam to mówię.

– Pocałuj mnie wszędzie – mruknął jego zwierzchnik.

Jacuś nie popuszczał.

– W pudełeczku było złoto, gołym okiem widać. Pełno. Wyszło w towarzystwie, a zwracam wam uwagę, że obie świeże panienki podchodziły do nieboszczyka, jedna przykucnęła, kiecką zgarnęła kurz. Przylazła tu ostatnia, zadeptała tamtą pierwszą. Ja wam to mówię. Bałagan zrobiła pierwsza, pewnie czegoś szukała, jej paluszki, jej buciki, oprócz tego tylko denatka i nikt inny. Pierwszorzędny teren, w tym całym kurzu wszystko widać jak na obrazku. Miła osoba, świętej pamięci, manii sprzątania nie miała, to pewne.

Henio wysłuchał tych opinii trochę niespokojnie, bo wysłany na zwiady sierżant już się czegoś dowiedział. Trzy osoby widziały kobietę, która tu była przed godziną, może trochę więcej albo mniej. Ocena czasu wahała się w granicach trzydziestu minut, za to opis kobiety brzmiał identycznie, aczkolwiek świadkowie zeznawali oddzielnie, nie porozumiewając się ze sobą.

– Przez okno widziałam – rzekła lokatorka z parteru. – Jak raz kwiatki podlewałam, te wszystkie tutaj, co pan widzi, i tak spojrzałam na ulicę. Ta jakaś kobieta podeszła, stanęła przed wejściem i tak się na dom gapiła. Do góry patrzyła i na dół, pomyślałam, że kogoś szuka albo co. Blondynka, krótkie włosy miała i takie rozczochrane, że aż pomyślałam, czy to wiatr taki, czy co, a na sobie płaszcz jakiś taki mieniący, co to nie wiadomo, w jakim kolorze. Raz się wydawał granatowy, a raz jaśniutki, jakby taki beżyk. Pantofle na obcasach, a zwróciłam uwagę, bo o latarnię się oparła i coś w jednym poprawiała…

Drugi świadek, emeryt z czwartego piętra, wracał właśnie do domu, list wyjmował ze skrzynki w holu, kiedy ta kobieta wyszła z windy. Zauważył oryginalny płaszcz i rozczochrane włosy dzięki temu, że za młodu był krawcem i na wygląd zewnętrzny kobiet zwracał baczną uwagę. Śpieszyła się, wybiegła na ulicę, jakby ją kto gonił, obcasami stukała. Nie zna jej, jakaś obca, pierwszy raz ją widział, na pewno nie z tego domu.

Trzecim świadkiem była piętnastoletnia dziewczynka z zabandażowaną nogą, skręconą w kostce. Przez tę nogę nie poszła do szkoły i czekała na koleżankę tak niecierpliwie, że nadsłuchiwała szczękania windy i wyglądała przez wizjer. Szczęknęło, wyjrzała, zobaczyła jakąś panią, która rozejrzała się po holu, na numery drzwi patrzyła i poszła w bok, chyba do tego mieszkania na prawo. Miała przepiękny płaszcz i przepiękne pantofle, przez chwilę było ją widać całą. Niby obca, ale ona zna tę twarz, widziała ją w telewizji, doskonale pamięta, to była ta pisarka, Chmielewska, albo jakaś osoba bardzo do niej podobna…

Henio Piegża poczuł się nieswojo. O jakiejś podobnej osobie nie mogło być mowy, znał ten płaszcz i wiedział, do kogo należy. Wszystko inne też się zgadzało, szczególnie fryzura. Ta potworna kobieta była tutaj dokładnie w tym czasie, kiedy ofiary wydawały ostatni dech, spędziła z nimi parę minut i uciekła. Dlaczego uciekła…?

Nie tyle może płaszcz, ile jego zawartość wytrąciła, go nieco z równowagi i wywołała lekkie roztargnienie. Jacuś Szydłowicz mądrzył się dalej, obwąchując naczynia w kuchni.

– W tej kawie było jakieś draństwo, ja wam to mówię. Ono jest, zbada się resztki i zobaczycie. Kto pił, kto nie pił, jeszcze nie wiem, ale od razu mogę wam powiedzieć, że na młotku nie tylko denat, damskie paluszki też widać…

Inni lokatorzy oraz odnaleziony cięć udzielili informacji skąpo. Denatka, okropna baba, skąpiradło rekordowe i fleja, wcale nie mieszkała sama, tylko z siostrzenicą. Wychowywała ją od maleństwa, ale teraz, już ze dwa lata będzie, siostrzenica znikła z horyzontu, jakoś się ją rzadziej widuje. Możliwe, że się wyprowadziła. Poza tym w lokalu panował spokój, nigdy żadnych przyjęć, żadnych krzyków, żadnych gości. Częstsze wizyty składała tylko jedna facetka, czasem ktoś ją widział wchodzącą albo wychodzącą, lokatorka z piątego piętra raz jechała z nią windą i na tym koniec. Wyglądała zwyczajnie, duża baba, przy kości, utleniona i ubrana elegancko, w wieku tak trochę więcej niż średnim. Co gorsza, o siostrzenicy też brakowało danych, nikt nie znał nawet jej nazwiska, wątpliwe bowiem, czy miała takie samo jak ciotka. Nieboszczka ciotka nazywała się Najmowa. Emilia Najmowa, O siostrzenicy zaś mówiono w razie potrzeby „mała Najmówna” i tyle. Koleżanek i przyjaciółek nie miała tu żadnych…