Выбрать главу

– No dobrze, ale dzwoń od siebie…

Bez słowa porzuciłam resztę zmywania, już niewiele zostało, wytarłam ręce i udałam się do własnego mieszkania.

– O Boże – powiedziała Kasia, obecna na Willowej. – To cud, że pani się odezwała! Dzwonię do pani i dzwonię, a pani nie ma w domu, bałam się nagrać na sekretarkę… Czy ja bym mogła… Chciałam się pani poradzić… Ja już mówiłam, pani się zgodziła, a teraz chyba najwyższy czas…

– Też tak uważam – poparłam jej zdanie. – Tylko może nie przez telefon, o ile chciała pani w cztery oczy.

– Tak, ja wiem…

– Ten pani chłopak co? Skończył robotę?

– Tak – powiedziała Kasia żywo i w głosie jej brzmiała rzetelna ulga. – Dzisiaj. I nawet mu zapłacili. I ma zamiar zgłosić się dobrowolnie, ale nie wiemy jak. Pójść tam? Zadzwonić? I kiedy, jeszcze dziś wieczorem, czy jutro rano?

Zabiła mi ćwieka. Wrodzona niecierpliwość pchała mnie do pośpiechu, ale nie mogłam sama decydować o poczynaniach Tyrana, chociaż byłam pewna, że czeka zachłannie. Poza tym, niech się tylko ten chłopak pokaże, złapią go z miejsca i doprowadzą przemocą, przepadnie mu okoliczność łagodząca, byłoby znacznie lepiej, gdyby przyszedł sam z siebie. Jeśli jej zdradzę obecność wywiadowców, Tyran mnie zabije.

– Niech pani zaczeka chwilę przy telefonie – rozkazałam.

Odłożyłam słuchawkę na fotel i poleciałam do Janusza. Wykończył już zmywanie i też wisiał na drucie. Nie zastanawiając się, z kim rozmawia, przerwałam mu i wyjaśniłam sytuację.

– Słyszałeś wszystko? – powiedział do słuchawki i wtedy uświadomiłam sobie, że mógł przecież, do licha, rozmawiać z Tyranem. A, jeśli tak, to nawet dobrze, niech ten głaz usłyszy…

– Dobra – powiedział znów do słuchawki. – Dzisiaj – powiedział do mnie. – Gdzie on jest?

– Kto?

– Jej chłopak.

– Pojęcia nie mam. Co cię to obchodzi? Niech leci choćby i z Honolulu, byle zdążył.

– No dobrze, to niech się zgłasza…

Wróciłam do siebie i przekazałam Kasi polecenie, po czym znów popędziłam do Janusza. Zdaje się, że w tych podróżach w ogóle zapomniałam zamykać własne drzwi.

– On chyba nie ujmie się ambicją do tego stopnia, żeby tego chłopaka łapać? – powiedziałam z niepokojem. – Nie jest zakamieniała świnia?

– Nie, nie jest.

– Cholera. Chciałam być przy tych zeznaniach.

– Prawie będziesz. Zdążyłem zadzwonić i Henio już tam jedzie. Sam jestem ciekaw, bo może się wreszcie objawi to drugie dno…

Henio wczesnym porankiem zdołał zaprosić się na obiad. Sama już nie wiedząc, czym przebić wczorajszy schab, upiekłam prawdziwą gęś. Na szczęście była jesień i gęsi aż się prosiły, żeby je piec. Piekłam ją w piecyku Janusza, dzięki czemu przeszło pół dnia nie wchodziłam w ogóle do własnego mieszkania i później okazało się to wyraźnym dziełem Przeznaczenia.

Henio wkroczył w pląsach z taśmą w dłoni, potrząsając nią nad głową niczym kastanietami. Na moment znieruchomiał, powoli opuścił rękę.

– Rany boskie! – jęknął w zachwycie. – Czy to gęś? Już na schodach czułem i taką miałem nadzieję…

– Żadnych przystawek! – zarządziłam. – To jest duża gęś, a na zimno straci urok. Żarcie gotowe, światło świeci, proszę o dźwięk!

Promieniejąc nadprzyrodzonym blaskiem i głęboko wciągając nosem przecudowne wonie, Henio spełnił moje życzenie. Obiad rozpoczął się przy akompaniamencie milszym dla mnie w tej chwili niż cygańska muzyka.

– Wszystko powiem po kolei, jeśli panowie nie zgłaszają sprzeciwów – odezwał się Bartek z taśmy. – Można?

– Oczywiście, prosimy bardzo – zachęcił go Tyran.

Ciężkie westchnienie wyraźnie było słychać.

– Zaczyna się od tego, że jestem kretyn łatwowierny. No, może już nie jestem, ale byłem. Dałem się naciąć hochsztaplerom, jak taki cep ostatni…

W milczeniu i z wielkim współczuciem słuchaliśmy, jak opisywał swoje kłopoty finansowe. Wrąbał się nieszczęsny w sytuację bez wyjścia i ratunek wskazała Kasia. Nie był to ratunek stuprocentowo pewny, ale tonący wszystkiego się chwyta…

– Chciałem to załatwić sam, dziewczyny nie wplątywać, bo zgadywałem, że bez jakiegoś przestępstwa się nie obejdzie – mówił dalej. – Tyle jej się przynajmniej ode mnie należało… Pałętałem się po tym Konstancinie jak taka tajemnicza twarz, czyli dupa w lufciku, najmocniej przepraszam za ścisłość określenia. Robotę w tym momencie już miałem napiętą, z Kasią i tak się ożenię, jej pieniądze czy moje, żadna różnica, a ten nóż już mi gardło podrzynał, jedyna nadzieja w pradziadku. Nie byłem i prawdę mówiąc, nadal nie jestem pewien, czy to było legalne, ale skoro już się zwierzam… Włamałem się do weterynarza, cholera, włamanie w celach rabunkowych, to już nade mną wisi, ile się za to dostaje…?

– Teoretycznie od roku do dziesięciu lat – odpowiedział Tyran radośnie.

– Diabli nadali… No nic, powiem, jak było. Włamałem się, pies nic nie mówił, psy mnie lubią na ogół, a jeszcze miałem żeberka. Chętnie przyjął. Dla ścisłości wyjaśniam, że włamywałem się tam parę razy, dokładnie trzy. Dobrałem sobie wytrych i po całych nocach opukiwałem lokal, bo nie mieliśmy pełnego rozeznania, gdzie pradziadek mógł coś zadołować. Udało mi się wytypować dwa miejsca, trochę na logikę i rozum, a trochę na to pukanie. W rachubę wchodził kawałek ściany i podłoga. Przemeblowałem pomieszczenie, to już za tym ostatnim razem, bo akurat na upatrzonym terenie stała szafka z lekami i narzędziami. Zdawałem sobie sprawę, że na zasadniczą akcję mam tylko tę jedną noc, bo śladów przecież nie usunę, śpieszyłem się dosyć, nie bardzo elegancko odwalałem tę robotę, ale starałem się niczego nie zniszczyć. Akurat klepkami podłogowymi byłem zajęty, kiedy coś mnie ni z tego, ni z owego rąbnęło w łeb i film się urwał. Nic nie słyszałem, nic nie widziałem. Zacząłem przytomnieć, jak usłyszałem ludzkie głosy, ale do ćwiczeń gimnastycznych na razie nie czułem się zbytnio uzdolniony. Połapałem się, że leżę pod ścianą na klepkach i gruzie, no dobra, leżałem sobie zatem i odpoczywałem, aż dotarło do mnie, co słyszę.

Dwóch facetów gadało, odwalali robotę. Myślałem, mętnie bo mętnie, ale jednak myślałem, że to oni dali mi po łbie, bo im się objawiłem w charakterze konkurencji, a teraz szukają tego samego, mienia po pradziadku. Jeden głównie był czynny, drugi mu pomagał. Coś znaleźli, nie wiedziałem co, bo leżałem na twarzy i widoczność miałem ograniczoną, ale udało mi się trochę przekręcić głowę i coś zobaczyć. Jeden z nich zaczął się awanturować, nagle zaparł się, że to jest rabunek, coś tam bredził, że został podstępnie oszukany, teraz właśnie zyskał dowód, do rabunku ręki nie przyłoży i leci po policję. Drugi próbował go łagodzić i podziałem mienia kusił. Ten pierwszy okazał się nieprzejednany, sprzeczali się tak w pokoju, deptali po gruzie, tamten zastawiał mu drogę… Szarpali się mocno, chyba coś przewrócili… Mogę opisać, jak wyglądali, określić ich jakoś, żeby się nie mylili, nie znam ludzi, a skoro ma być dokładnie…

Tyran przychylił się do propozycji z zapałem. Nastąpił teraz opis Dominika i bibliotekarza, bardzo porządny i rzeczowy. Na podchwytliwe pytanie, jak też zdołał tyle zobaczyć, skoro leżał na twarzy, Bartek odparł, że tę głowę przekręcał coraz bardziej i pole widzenia nieźle mu się rozszerzyło, a przyglądał się pilnie na wszelki wypadek.

– Sprzeczali się ostro, jak mówiłem, i do reszty dewastowali lokal – ciągnął dalej. – Obaj byli źli, ten starszy przedarł się przez młodszego, ruszył do wyjścia z krzykiem, że policję zaraz sprowadzi, na co młodszy złapał cegłę i przyłożył mu od tyłu, zdaje się, że tak samo jak mnie, tylko trochę mocniej. To była klinkierówka, tam chyba cały fundament zrobili wodoodporny, aż do posadzki, powyżej gruntu… Facet padł, mnie się łyso zrobiło, bo do pojedynku byłem całkiem niezdatny, a gość robił wrażenie upartego bardzo. Co sobie postanowił, to wykona, zaś jeden trup czy dwa, już mu bez różnicy. Nic mi innego nie pozostało, jak tylko zdechłego udawać, zresztą nie musiałem się zbytnio starać, jeszcze i z ręką miałem jakieś tajemnicze kłopoty, potem się okazało, że wywichnięta. Przeleżałem już pod ścianą do końca. Mignęło mi w oczach znalezisko, robiło wrażenie dużej torby z rodzaju myśliwskich, facet już się nie patyczkował, złapał ją i prysnął. Wtedy też się ruszyłem. Zmobilizowałem się, chociaż w pierwszej chwili odczuwałem drobne trudności, bo sytuacja wydawała mi się taka więcej śmierdząca, a pies w ogródku zaczął wyć. Zmyłem się stamtąd ekstra-cugiem, wody tylko trochę zużyłem, żeby ludzi nie straszyć, ta ręka mi przeszkadzała, w łokciu głupio wywichnięta, ale to małe piwo, prywatna przychodnia załatwiła, uwierzywszy święcie, że się pobiłem z kumplami. Nic nie ukradłem, może to będzie okoliczność łagodząca…

Głos z taśmy umilkł. Przez chwilę panowała cisza. Skórka z gęsi chrupała Heniowi w zębach.

Odezwał się Tyran.

– Rozpozna go pan? Tego zabójcę?

– A jak? – odparł Bartek bez wahania. -Przyglądałem mu się krótko, ale treściwie, pod koniec nawet dość przytomnie. Łatwa twarz.

– Dobrze. Niech pan spróbuje go tu znaleźć… Z taśmy przez chwilę dochodziły szelesty i niewyraźne odgłosy.

– Pokazali mu zdjęcia – objaśniał nas Henio. – Całą kupę, to zawsze pod ręką leży. Wyłowił Dominika bez żadnego namysłu.

– A czy oni… – zaczęłam, ale znów odezwał się Bartek.

– Ten – powiedział stanowczo. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Mogę go rozpoznać także w naturze, bo sprawność fizyczną już odzyskałem. Ponadto powinienem chyba zeznać, że jemu właśnie nakładałem po pysku na Willowej. Napadł na Kasię. Ledwo tam wszedłem, usłyszałem jakieś dźwięki w kuchni, ruszyłem od razu, zobaczyłem, co się dzieje i nie miałem czasu się zastanawiać. Okazało się, że bez cegły w ręku on niegroźny, dał się wykopać bezproblemowo.