Выбрать главу

– Uprzejmie panią proszę, niech pani powie, którędy pani jechała – rzekł prawie na samym wstępie, natychmiast po odciśnięciu przeze mnie wszystkich palców u rąk. Nóg się nie czepiał.

– Skąd dokąd? – uściśliłam pytanie. – Z Willowej do domu. Całą trasę. Potrafiłam mu to powiedzieć wyłącznie na zasadzie dedukcji. Świeżo przeżyta makabra nieco mnie zdenerwowała i nie bardzo zwracałam uwagę na otoczenie, samochód sam jechał. Skoro jednak dotarłam do zaplanowanych miejsc we właściwym terminie, nie mógł jechać przez Żoliborz. Opowiedziałam wszystko bardzo porządnie, a Tyran słuchał spokojnie i w milczeniu.

– Tak – powiedział następnie. – Sprawdziliśmy, przypuszczając, że jechała pani najkrótszą drogą. Otóż na pierwszym odcinku, Willowa – Krasickiego, ma pani cztery minuty luzu. Przez cztery minuty można dokonać różnych rzeczy. Na drugim, Krasickiego – Batuty, nawet całe osiem minut, bo pani wyjście z tamtego domu nie jest dokładnie ustalone. Mniej więcej czas się zgadza, ale tylko mniej więcej. Gdzie pani wstępowała po drodze?

Naprawdę bardzo porządnie zastanowiłam się, czy w ogóle wstępowałam gdziekolwiek. Wykluczyć czegoś takiego nie mogłam, bo pod wpływem różnorodnych emocji zdolna byłam do każdego idiotyzmu. Nie, jednak chyba nie, wrażenia z Willowej nieco już zbladły, myślałam o mieszkaniach i niecierpliwie pchałam się na Batuty, zaparkowałam blisko sklepu, dalej poszłam piechotą. A, prawda, na piechotę też mogłam gdzieś wstąpić…

– Chyba tylko do tego śmietnika – powiedziałam z niechęcią. – Nie znam w tamtej okolicy nikogo poza Maćkiem. Dopiero dalej mieszka jeszcze jedna znajoma osoba, ale gdybym wstępowała do niej, musiałabym lecieć biegiem i zajęłoby to co najmniej piętnaście minut. Nie, żadne takie, mogę przysięgać z czystym sumieniem, że nie wstępowałam nigdzie.

– To pani tak twierdzi.

Przyjrzałam się mu. Boże drogi, jaki przystojny facet! Chwalić Boga, z dziesięć lat młodszy ode mnie, zakusy na niego nie wchodzą w rachubę. Twardy przy tym, sztywny i bezlitosny, chociaż uprzejmy do szaleństwa. Nie podobam mu się, to widać. Pomijając wiek, zapewne jestem nie w jego typie, albo może w ogóle antyfeminista…

Musiał jednak mieć w sobie jakieś zalety, może tę nieugiętość w stosunku do jednostek na świeczniku, bo zalęgła się we mnie życzliwość i coś w rodzaju rozbawienia.

– No dobrze, ja tak twierdzę, i w dodatku z uporem. Ale to przecież ze mną pan rozmawia i w jakimś celu pan to czyni. Moje odpowiedzi widocznie są dla pana ważne, fajnie, odpowiadam, że pojechałam i poszłam prosto na Batuty, a pan w to uwierzy, albo będzie się pan z tym męczył jak potępieniec. Albo znajdzie pan jakieś baby, które mnie widziały po drodze i zauważyły mój płaszcz. Mężczyzn pan może sobie darować.

– Na Willowej wchodziła pani do kuchni…

Oszalał…!

– Nie wchodziłam do kuchni. W progu kuchni leżała nieboszczka, a do deptania po zwłokach mam w sobie fanaberyjną niechęć. Grymasy takie.

– Ile ważyło to złoto z kasetki?

– Nie wiem. Zależy, ile go było. Jeśli pełno, to chyba ze dwadzieścia kilo, za dużo dla mnie, ja nie Horpyna. Skoro ktoś mnie widział, powinien stwierdzić, czy się uginałam i stękałam.

– Zechce pani podać nazwiska tych dwóch panów, z którymi rozmawiała pani na Batuty, w oglądanym mieszkaniu…

Jęknęło we mnie. Musiałam mu się wręcz przeraźliwie nie podobać, skoro postanowił mnie wykończyć. Skąd, na litość boską, miałam znać nazwiska tych dwóch zboczeńców, nie przedstawili mi się, z rozmowy wywnioskowałam, że użytkują lokal na zasadzie podlewania kwiatków i wietrzenia, właścicielem nie jest żaden. Uprzytomniłam sobie, że nikt mnie nie widział w drzwiach, nawet Maćka spotkałam już na schodach. Mogłam wcale nie wchodzić do pederastów i wówczas, rany boskie, na ukrycie łupu zyskiwałam dodatkowe pół godziny. Nie, właściwie nie dziwię mu się, muszę wydawać się podejrzana, a jeśli on ma fioła na tle kumoterstwa…

– Panów nie znam – rzekłam zdecydowanie. – Ze wszystkiego natomiast widzę, że leżę martwym bykiem, chyba że znajdzie się prawdziwy sprawca. Zawiadamiam pana zatem, że osobiście zajmę się poszukiwaniem tego podleca i sam pan jest sobie winien.

– Miło mi – odparł na to dość pogodnie i na tym zakończył przesłuchanie. Zupełnie jakby chodziło mu tylko o to, żebym podjęła taką właśnie decyzję. Rozzłościłam się Niech to piorun strzeli, bez sprawcy zostanie smród, jakiś kretyn uwierzy w te cztery miliardy i nie daj Boże, złodzieje się zaczną do mnie włamywać. Rzeczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko intensywnie wdać się w dochodzenie…!

Na sekretarce wysłuchałam trochę skrzeczącej informacji, że dobija się do mnie jakaś czytelniczka. Informacja pochodziła z wydawnictwa. Spojrzałam na zegarek, jeszcze były godziny pracy, zadzwoniłam.

– Jakaś dziewczynka – powiadomiono mnie. – Błaga o pani telefon, nie może chodzić podobno, a koniecznie chce się z panią skontaktować. Niejaka… zaraz… Jola Rybińska.

Sklerozy w tym momencie nie miałam i pamięć mi działała.

– Czy ta Jola Rybińska ma telefon?

– Ma. Zostawiła numer.

– To proszę…

Jola Rybińska odezwała się od razu, tak jakby czatowała przy słuchawce.

– O Boże! – powiedziała, szaleńczo przejęta. – Więc to jednak pani! To znaczy nie, ja wcale nie jestem pewna, ja się muszę z panią zobaczyć, bardzo przepraszam, ale czy to pani była wczoraj tutaj, gdzie ja mieszkam, na Willowej?

Od początku odgadywałam, o co chodzi. Przyświadczyłam.

– No więc, ja nie wiem, co zrobić. Ja widziałam coś więcej i muszę to pani powiedzieć, bo ja nie wiem, może to pani potrzebne… Ja bym przyszła do pani, ale jeszcze nie mogę chodzić, doktor mi kazał oszczędzać nogę, więc tego…

– Powiedz mi to przez telefon. Nikt nas nie słyszy.

– Ale… Ale ja myślałam… No, że przy okazji… Nadal odgadywałam doskonale.

– No dobrze, niech będzie. Przyjadę do ciebie i podpiszę ci się na wszystkich książkach, a ty mi powiesz, co widziałaś. Tylko bez żadnych zebrań towarzyskich, bo mam mało czasu.

Zajrzałam do Janusza, nie było go, na wszelki wypadek zostawiłam kartkę z informacją, dokąd jadę, i kazałam czekać na wiadomość. Mogłam jeszcze poszukać telefonicznie Henia, ale śpieszyłam się, bo szczerze mówiąc, byłam cholernie ciekawa, co też ona takiego widziała.

Jola Rybińska czekała przy wizjerze i otworzyła mi drzwi, zanim do nich podeszłam.

– Ach, proszę pani – powiedziała, cała w wypiekach. – Tak naprawdę to ja potem podglądałam, bo takie tłumy ludzi, i wiedziałam już, że coś się stało. I widziałam, że tu przyszedł jakiś człowiek, wjechał windą i tam poszedł, do tamtego mieszkania. I wtedy wyjrzałam, całkiem nie wiem dlaczego, no dobrze, z ciekawości. Stał przez chwilę i słuchał, nawet ucho przyłożył, a potem jakby mu się coś stało, odskoczył i poleciał na dół po schodach, nie było go słychać, wcale nie tupał, więc chyba na palcach. Nasze drzwi otwierają się cichutko, nic nie skrzypią, otworzyłam i patrzyłam przez szparę, ale on o tym nie wiedział, nie usłyszał…

– I jak ten człowiek wyglądał? – spytałam surowo.

– Średnio wysoki i szczupły, ale nie wątły – odparła Jola bez namysłu. – Ja od razu wiedziałam, że to może być ważne, zapamiętałam go porządnie i jeszcze powtarzałam sobie ten jego opis przez cały czas, żeby mi się nie pomyliło. Tak od góry, to miał włosy do uszu, ciemne i proste, twarz też szczupłą, trochę kościstą, policzki i szczęka, tak te kości wyraźnie się rysowały. Brwi i oczy zwyczajne, ciemne, nos… skrzywiony to nie, ale jakby asymetryczny. Malutko. Ogolony, bez brody, bez wąsów. W kurtce był, skórzanej, glace, brązowej, rozpiętej, koszulę miał w beżowe paski, jasną Dżinsy i czarne buty. I nie miał znaków szczególnych, chociaż tak strasznie chciałam…

Sprawę dodatkowego przesłuchania Joli Rybińskiej załatwiłam bezzwłocznie. Nie musiałam łapać Henia, bo Janusz akurat wrócił do domu i podniósł słuchawkę, przekazałam mu ten pasztet. Tajemniczy szczupły osobnik przyszedł w chwili, kiedy w mieszkaniu nieboszczki Najmowej działała ekipa policyjna, usłyszał liczne głosy i zrezygnował z wizyty. Na miejscu kapitana Tyrańskiego z odnalezienia go nie zrezygnowałabym za nic w świecie…

Ciągle jeszcze tkwiło we mnie poranne przesłuchanie. Nie dziwiłam się Tyranowi i nie miałam do niego pretensji. Jeśli istotnie w przewróconym pudełku znajdowała się duża ilość złotych monet, dlaczego nie miałabym ich sobie przywłaszczyć? Posiadaczowi już nie były potrzebne, a zysk mógł się wydawać kuszący, hipotetyczne cztery miliardy każdemu zrobią dużą różnicę. Nie wykazywałam wprawdzie dotychczas żadnych skłonności złodziejskich, ale po pierwsze, on o tym nie wiedział, a po drugie, jeśli nie kradłam, to jednostkom żywym. Tu w grę wchodziły jednostki martwe.

Znalezisko, można powiedzieć, niczyje, skarbu państwa zapewne albo spadkobierców tego, co chował.

Zastanowiłam się, głęboko i uczciwie, i doszłam do wniosku, że tej kradzieży wykluczyć nie mogę. W pierwszym odruchu zapewne nie przyszłoby mi do głowy, żeby łapać mienie, ale gdybym miała czas ochłonąć i odrobinę pomyśleć, możliwe, że zagarnęłabym sobie to wszystko, uginając się pod ciężarem. Istotny problem stanowiło te dwadzieścia kilogramów, moje możliwości transportowe radykalnie kończą się na szesnastu, dwadzieścia musiałabym za sobą wlec. Nikt nie widział, żebym wlokła, ten jakiś facet, który mnie dostrzegł w holu, wychodzącą, twierdził podobno, że prawie biegłam, o sapaniu pod brzemieniem nie było mowy. W żadnym wypadku nie biegłabym z ciężarem dwudziestu kilo i właściwie to jedno powinno mnie wykluczyć.

Zaczęło mi się nagle myśleć dalej. Mogłam postąpić inaczej. Zdjąć z szyi apaszkę, zrobić tobołek, wyjść z tego mieszkania, dodźwigać to do windy… Na nic, zobaczyłaby mnie Jola Rybińska… Więc może zejść po schodach piętro niżej, tam wsiąść do windy i pojechać na górę. Jak tam wygląda, na ostatnim piętrze…? Wszystko jedno, znalazłam sobie zakamarek, schowałam tobołek, wyjechałam bez obciążenia, zamierzając wrócić po łup w sprzyjającej chwili. Leży gdzieś tam, może na strychu… Czy oni w ogóle przeszukali cały dom…?