Выбрать главу

Wygląd tego miejsca świadczył, że sprawca jest psychopatą; żaden normalny człowiek nie masakrowałby swoich ofiar z tak dziką, krwawą radością.

Dwaj ludzie koronera poszli po nosze na kółkach, żeby wywieźć zwłoki.

Smukły Latynos w ciemnym garniturze odwrócił się do Laury. Głos miał zaskakująco niski.

– Opróżniliśmy tamto miejsce, poruczniku, skończyliśmy fotografować, zebraliśmy wszystkie odciski palców i całą resztę. Zabieramy tę ofiarę.

– Zauważyłeś coś specjalnego przy wstępnych oględzinach, Joey? – zapytał Haldane.

Laura przypuszczała, że Joey jest policyjnym patologiem, chociaż wydawał się zbyt mocno poruszony jak na kogoś, kto powinien przywyknąć do widoku gwałtownej śmierci.

– Wygląda na to, że każda kość w ciele została złamana przynajmniej raz. Setki siniaków, jeden na drugim, nie wiadomo jak wiele. Autopsja na pewno wykaże pęknięte organy, odbite nerki – powiedział Joey.

Popatrzył niepewnie na Laurę, jakby nie wiedział, czy powinien mówić dalej. Laura przybrała obojętną maskę zawodowego zainteresowania z nadzieją, że nie wygląda zbyt fałszywie.

– Pęknięta czaszka – kontynuował. – Połamane zęby. Jedno oko wyrwane z oczodołu.

Laura zobaczyła na podłodze pogrzebacz oparty o listwę.

– Czy to jest narzędzie zbrodni?

– Naszym zdaniem nie – powiedział Haldane. Joey dodał:

– Facet trzymał to w ręku. Musieliśmy mu wyłamać palce. Próbował się bronić.

Wszyscy troje popatrzyli na plastikowy worek i zamilkli. Uporczywe bębnienie deszczu o dach brzmiało znajomo i zarazem niesamowicie – niczym łoskot ogromnych drzwi otwieranych we śnie, za którymi odsłania się tajemniczy, nieziemski widok.

Dwaj mężczyźni wrócili, pchając nosze na kółkach. Jedno skrzywione kółko chybotało się jak w zepsutym wózku sklepowym: zimny, klekoczący dźwięk.

Troje drzwi prowadziło z krótkiego korytarza, jedne po każdej stronie i jedne na końcu. Wszystkie były uchylone. Haldane przeprowadził Laurę obok trupa do pokoju na końcu korytarza.

Pomimo ciepłego swetra i płaszcza z podpinką było jej zimno. Marzła. Dłonie miała tak białe, że wydawały się martwe. Wiedziała, że ogrzewanie jest włączone, ponieważ kiedy mijała szczeliny wentylacyjne, czuła nawiew ciepłego powietrza, więc widocznie chłód pochodził z jej wnętrza.

Ten pokój był dawniej gabinetem, teraz jednak stanowił obraz zniszczenia i chaosu. Stalowe szuflady na akta były wyrwane z szafek, porysowane i poobijane, z wykręconymi uchwytami, zawartość rozrzucona po podłodze. Ciężkie biurko z orzecha i chromu przewrócono na bok; dwie metalowe nogi były wygięte, drewno popękane i rozszczepione jak od ciosów siekiery. Maszynę do pisania rzucono o ścianę z taką siłą, że kilka klawiszy wyleciało i utkwiło w ściennej okładzinie. Wszędzie walały się papiery – kartki maszynopisu, wykresy, stronice pokryte rysunkami i notatkami sporządzonymi drobnym, precyzyjnym charakterem pisma – często podarte, zmięte lub ciasno zgniecione w kule. I wszędzie była krew: na podłodze, na meblach, na gruzach, na ścianach, nawet na suficie. Pokój wręcz cuchnął krwią.

– Jezu – szepnęła Laura.

– Chciałem pani pokazać drugi pokój – wyjaśnił Haldane, prowadząc ją do drzwi na końcu zdemolowanego gabinetu.

Zauważyła dwa nieprzezroczyste plastikowe worki na podłodze.

Haldane obejrzał się na nią.

– Drugi pokój – powtórzył.

Laura nie chciała się zatrzymywać, ale przystanęła. Nie chciała patrzeć na dwa zakryte ciała, ale spojrzała.

– Czy jeden z nich to… Dylan?

Haldane zdążył ją wyprzedzić. Teraz wrócił do niej.

– Ten miał dokumenty Dylana McCaffreya – powiedział, wskazując ciało. – Ale lepiej, żeby go pani nie oglądała.

– Tak – zgodziła się. Spojrzała na drugi worek. – Kto to był?

– Według prawa jazdy i innych dokumentów w portfelu, nazywał się Wilhelm Hoffritz.

Laura była zaskoczona.

Widocznie okazała zdziwienie, ponieważ Haldane zapytał:

– Pani go zna?

– Był na uniwersytecie. Jeden z… kolegów mojego męża.

– UCLA?

– Tak. Dylan i Hoffritz prowadzili wspólnie kilka programów badawczych. Mieli te same… obsesje.

– Czyżbym wyczuwał krytykę? Nie odpowiedziała.

– Nie lubiła pani Hoffritza? – naciskał Haldane.

– Gardziłam nim.

– Dlaczego?

– Był załganym, zarozumiałym, protekcjonalnym, aroganckim, nadętym gnojkiem.

– Co jeszcze?

– Czy to nie wystarczy?

– Taka kobieta jak pani nie szafuje słowem „pogarda”.

Napotkała jego wzrok i dostrzegła w nim ostrą, przenikliwą inteligencję, której wcześniej nie zauważyła. Zamknęła oczy. Bezpośrednie spojrzenie Haldane’a przyprawiało ją o zmieszanie, ale nie chciała patrzeć gdzie indziej, ponieważ wszędzie była krew.

– Hoffritz wierzył w centralne planowanie społeczne – powiedziała. – Interesowało go zastosowanie psychologii, narkotyków i rozmaitych form podświadomego warunkowania do zmieniania mas i kierowania nimi.

Haldane milczał.

– Kontrola umysłu? – zapytał po chwili.

– Właśnie. – Oczy miała ciągle zamknięte. – Elitysta. Nie. Zbyt łagodne określenie. Totalitarysta. Byłby tak samo dobrym nazistą lub komunistą. Wszystko jedno którym. Nie uznawał żadnej polityki oprócz polityki czystej siły. Chciał panować.

– W UCLA prowadzą takie badania? Otworzyła oczy i zobaczyła, że nie żartował.

– Oczywiście. To wielki uniwersytet, wolny uniwersytet. Nie ma żadnych jawnych restrykcji co do kierunku badań naukowca… jeśli zdobędzie fundusze.

– Ale konsekwencje tego rodzaju badań…

– Wyniki doświadczalne. Przełom w nauce. Postęp wiedzy. Tylko to obchodzi badacza, poruczniku. Nie konsekwencje – odparła z kwaśnym uśmiechem.

– Mówiła pani, że pani mąż i Hoffritz mieli te same obsesje. To znaczy, że on zajmował się badaniami nad zastosowaniem kontroli umysłu?

– Tak. Ale nie był faszystą jak Willy Hoffritz. Bardziej interesował się modyfikacją zachowań osobowości przestępczej jako metodą zmniejszenia poziomu przestępczości. Przynajmniej myślałam, że to go interesowało. O tym najwięcej mówił. Ale im bardziej Dylan zapalał się do jakiegoś projektu, im bardziej się pogrążał, tym mniej o nim mówił, jakby nie chciał marnować na mówienie energii, którą mógł lepiej wykorzystać do myślenia i w pracy.

– Otrzymywał rządowe granty?

– Dylan? Tak. Razem z Hoffritzem.

– Pentagon?

– Może. Ale nie był nastawiony głównie na obronę. Dlaczego? Co ma jedno do drugiego?

Nie odpowiedział.

– Mówiła pani, że mąż zrezygnował z posady na uniwersytecie, kiedy uciekł z waszą córką.

– Tak.

– Ale teraz okazuje się, że wciąż pracował z Hoffritzem.

– Hoffritz już dawno nie pracuje w UCLA, od… od czterech czy pięciu lat, może dłużej.

– Co się stało?

– Nie wiem – przyznała. – Słyszałam tylko plotki, że zajął się czym innym. I odniosłam wrażenie, że poprosili go, żeby odszedł.

– Dlaczego?

– Podobno… ze względu na pogwałcenie etyki zawodowej.

– Jakie?

– Nie wiem. Niech pan zapyta kogoś w UCLA.

– Pani nie jest związana z uniwersytetem?

– Nie. Nie prowadzę badań. Pracuję w Dziecięcym Szpitalu św. Marka i oprócz tego prowadzę małą prywatną praktykę. Może jeśli porozmawia pan z kimś w UCLA, dowie się pan, co takiego zrobił Hoffritz, że go więcej nie chcieli.

Już nie czuła mdłości, nie dostrzegała krwi. Właściwie przestała się przejmować. Zbyt wiele okropności musiała oglądać; jej umysł popadł w odrętwienie. Jeden trup i jedna kropla krwi bardziej by ją poruszyły niż ta cuchnąca rzeźnia. Zrozumiała, dlaczego gliniarze tak szybko obojętnieją na sceny krwawej przemocy; człowiek albo się uodparniał, albo wariował, a ta druga ewentualność nie była pociągająca.