Выбрать главу

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Artur Baniewicz

Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej

2004

Z daleka wyglądała jak trochę większy pakunek, pozostawiony na przystanku przez roztargnionego pasażera. Zadaszenie wiaty i stojący obok kiosk „Ruchu” nie dopuszczały światła latarni do tej części ławki, a na tyłach autobusowej zatoczki nie było żadnych oświetlonych obiektów.

– Poczekaj no… – Niższy z mężczyzn wyhamował nie bez pewnego trudu, w ostatnim momencie ratując się przed poślizgiem wyciągnięciem w bok ręki z neseserem. Chodnik pokrywał paskudny, zlodowaciały śnieg, którego nikt niczym nie posypał. – To noga, czy mi się zdaje?

Jego towarzysz, otulony po uszy identycznym zielonym szynelem, przeszedł jeszcze trzy kroki.

– Co znowu? – jęknął. – Koniecznie chcesz mnie zniszczyć w oczach starego? Jak nam ten pociąg ucieknie…

– To człowiek? – Niższy stanął bokiem do osi czteropasmowej ulicy i wiatru zarazem. Zmrużył oczy, próbując przebić barierę mroku. Nie bardzo wychodziło: lodowaty podmuch kąsał przez wąską szczelinę między powiekami, wdzierał się aż w głąb czaszki. Łzy zacierały szczegóły, a osiadający na rzęsach śnieg czynił sprawę zupełnie beznadziejną.

– Zgłupiałeś?! W środku nocy?! Dzisiaj?! No chodź, ciągle mamy szansę.

Wyższy obrócił się na pięcie, przerzucił walizkę do drugiej ręki i pochylając głowę tak głęboko, że broda prawie dotykała szalika, ruszył pod wiatr. Po sekundzie bardziej wyczuł, niż usłyszał, że idą już we dwóch. Po następnych kilku krokach rozmyty cień z tyłu obrócił się nagle, zmienił obrys, zaczął maleć. No nie… Znowu?!

Zza parawanu trzymanej na sztorc czapki niższy przyglądał się rozmytej bryle przystanku.

– To naprawdę wygląda jak noga – powiedział niepewnie, stawiając neseser na oblodzonym chodniku, ale nie puszczając jeszcze uchwytu. – Tylko… jedna?

– O to małe ci chodzi? To ma być człowiek? Kwiczoł, ty ślepoto, kto cię przez komisję poborową przepuścił? Pigmej na jednej nodze to może, ale nie porządny Polak. Zresztą porządni Polacy siedzą teraz w domach i… No nie. Kretyn, jak Boga kocham…

Pokręcił głową, a potem, nie próbując już apelować do odmrożonego najwyraźniej rozsądku, wziął przykład z Kwiczoła i grzęznąc po kolana, przebrnął przez wał usuniętego z jezdni śniegu. Dopiero na środku ulicy przypomniał sobie o konieczności sprawdzenia, czy pod osłoną zamieci nie nadjeżdża jakiś samochód. Gdyby nadjechał, nikt już raczej nie zdążyłby niczego naprawić, ale tuż przed śmiercią obaj byliby parą najbardziej zdziwionych w całych Katowicach ludzi. Od trzech godzin brnęli przez zupełnie opustoszałe ulice, nie spotykając ani jednego cywilnego pojazdu. A wojskowe i milicyjne, o ile w ogóle się poruszały, czyniły to w żółwim, patrolowym tempie.

Lodowa, mroczna pustynia. Nawet ogołocone z towarów wystawy sklepowe zdawały się ledwie jarzyć w ciemnościach.

Trudno było uwierzyć, że gdzieś w tej arktycznej pustce człowiek natknie się na coś takiego. Na śpiące dziecko.

Lewą nogę podwinęła pod siebie; tylko prawa zwisała z ławki. Bezwładnie – to pierwsze, co odnotował Kwiczoł, kiedy sparaliżowany potwierdzeniem się własnych domysłów zastygł na kilka sekund przy krawężniku.

Była za mała, by sięgać stopą chodnika, i najwyraźniej za mała, by zdawać sobie sprawę, że siadając pod wiatą w tę mroźną, grudniową noc 1981 roku popełnia największy z życiowych błędów. Ostatni i decydujący.

Rzucił neseser i w kilku susach dopadł ławki. Końcówkę zamierzał pokonać ślizgiem, ale ten akurat kawałek chodnika służby miejskie raczyły posypać piaskiem i cisnęło nim o ławkę.

– Kurrrwa mać…

– No tak, połam jeszcze nogi, tego nam brakuje… Kolano całe?

Niższy nie odpowiedział. Klękał właśnie na drugim, mniej poszkodowanym, zdzierając zębami skórzane rękawice i wpychając dłonie pod jej kaptur. Dziewczynka miała na sobie haftowany kożuszek, ale rękawy, dół i naciągnięty na głowę kaptur obszyto jakimś znacznie delikatniejszym futerkiem.

– Chyba ciepłe – rzucił niepewnie. – Cholera, ręce mi skostniały; nie bardzo…

Urwał, z lekkim niedowierzaniem odnotowując blask wilgotnych, rozszerzających się plamek w głębi kaptura.

– Nie wolno się wyrażać – wymruczała wilgotnooka. – Mikołaj do ciebie nie psyjdzie.

Z tyłu dobiegło stłumione „uff”. Nie on jeden poczuł ulgę.

– Co ty tu robisz, żabo? – Cofnął ręce z okrągłych policzków, złapał małą za jedyną dostępną w tej chwili stopę. Bosą pod filcowym bamboszem i oddzieloną od końca nogawki długą przestrzenią już zupełnie gołej, wystawionej na mróz łydki. Dziewczynka miała na sobie różowe, bardzo porządne, jedwabne chyba spodnie, w swojej kategorii dorównujące peweksowskiemu kożuszkowi, ale niewiele jej to dawało, jako że były to spodnie od piżamy.

– Musi gdzieś tu mieszkać. – Wyższy z mężczyzn rozglądał się przez chwilę, by na koniec bezradnie, ale i z lekką złością wzruszyć ramionami. – Wszyscy śpią. Zero świateł w oknach.

– Au! – Mała szarpnęła nogą, pozostawiając w dłoniach Kwiczoła ozdobiony pomponem kapeć. Odrętwiała za bardzo, więc nie udało jej się schować nogi pod siebie. Potem już nie próbowała. Trochę bardziej załzawiona, z wygiętymi w podkówkę ustami, kuliła się jak osaczone zwierzątko, pozwalając rozmasowywać bosą stopę.

– Kapeć przeszedł lodem – mruczał Kwiczoł, trąc coraz mocniej białą skórę. – Wlazła smarkula w jakąś wodę albo co… Nie podoba mi się to. Jak siedziała tu za długo… Wpadłaś w kałużę, żaba?

– Nie jestem żadna żaba! Au!

– Gdzie ty tu widzisz kałuże, Kwiczoł? Tobie naprawdę nie wolno dawać wódki. Więcej z tobą na żadne wesele nie jadę. – Wysoki postawił walizkę i niezdarnie, borykając się ze sztywnymi palcami i mankietem wojskowego płaszcza, odsłonił zegarek. – No, cudownie. Wiesz, która godzina?

Kwiczoł zignorował go. Uśmiechnął się do małej, a potem uniósł jej stopę i niemal przytykając do ust, zaczął chuchać na drobne palce.

– Jak cię ktoś teraz zobaczy – rzucił ponuro jego kolega – to żywi z tego nie wyjdziemy. Nie dość, że mundurowe komuchy, to jeszcze pedofile. Hanysy na kawałki nas rozszarpią.

– Olewam hanysów. – Kwiczoł uniósł nogę wyżej, zaczął na przemian chuchać z dołu i rozcierać zimne jak lód paluszki. – Pogoń mistrzem Pooolski! – zaintonował.

– Powiem, ze mnie pan scypał – pociągnęła nosem mała.

– Dobra. Tylko najpierw musimy cię dostarczyć do mamy. Mieszkasz gdzieś blisko? – Mała zasznurowała usta. – Jak się nazywasz, śpiąca królewno?

– Nie jestem żadna królewna – burknęła.

– Wyjmij skarpety z mojej walizki – rzucił Kwiczoł, nie patrząc za siebie. – Chyba nie zdążyła odmrozić nóg, ale w tych bamboszach nie można jej trzymać. A ty pokaż drugą nogę… – zerknął na przyprószony bielą kożuszek – …Śnieżko.

– Nie jestem… – Zmieniła taktykę. – Zostaw mnie. Musę jechać do taty. Do „Wujka”.

– To do taty czy do wujka?