Выбрать главу

Wylądował bezpiecznie i spojrzał w górę. Frachtowiec gnał w górę jakby goniły go rozwścieczone furie.

Był sam na Duchu V.

Po sprawdzeniu czy aparatura nie uległa uszkodzeniu, nadał Arnoldowi wiadomość, że wylądował bezpiecznie. Potem z miotaczem w ręku, przeprowadził inspekcje obozu czcicieli słońca.

Wybrali sobie miejsce u podnóża gór, nad małym jeziorem o krystalicznie czystej wodzie. Baraki były w idealnym stanie.

Nie zniszczyły ich wiatry ani burze, bo Duch V obdarzony był wspaniałym klimatem. Stały smutne i opuszczone.

Gregor dokładnie zbadał wnętrze jednego z nich. Ubrania starannie ułożone w pokoikach, obrazy na ścianach, a na jednym oknie wisiała nawet zasłona. W rogu pokoju stało otwarte pudło z zabawkami, przygotowane na przyjazd dzieci.

Pistolet, na wodę, bąk i kulki do gry leżały rozrzucone na podłodze.

Nadchodził wieczór, wiec Gregor wniósł swoje rzeczy do jednego z baraków i przygotował się do przetrwania nocy. Podłączył system alarmowy i nastawił go tak, że zareagowałby nawet na karalucha. Włączył radar kontrolujący najbliższe otoczenie. Rozpakował swój arsenał, układając karabiny ciężkiego kalibru w zasięgu ręki. Miotacz ręczny wetknął sobie za pas. Po czym, usatysfakcjonowany, zjadł lekką kolacje.

Za oknami wieczór zmienił się w noc. Ciepłą, rozmarzoną krainę ogarnęła ciemność. Lekki wietrzyk zmarszczył wody jeziora i szeleścił cicho w wysokiej trawie.

Było spokojnie.

Doszedł do wniosku, że koloniści musieli być histerykami. Prawdopodobnie ogarnęła ich panika i pozabijali się nawzajem.

Po sprawdzeniu jeszcze raz systemu alarmowego, Gregor rzucił swoje ubranie na krzesło i wszedł do łóżka. Pokój rozświetlało światło gwiazd, silniejsze niż światło księżyca na Ziemi. Miotacz był pod poduszką. Wszystko było w porządku.

Właśnie zasypiał, kiedy poczuł że nie jest sam w pokoju.

To nie było możliwe. System alarmowy nie reagował. Radar nadal szemrał spokojnie.

A jednak każdy nerw w jego ciele wył na alarm. Wyciągnął miotacz i rozejrzał się.

W rogu pokoju stał mężczyzna.

Nie było czasu na zastanawianie się jak tu się dostał. Gregor wycelował miotacz i powiedział:

— Dobra, teraz ręce do góry.

Postać nie poruszyła sie.

Palec Gregora zacisnął się na cynglu, a potem nagle rozluźnił się. Poznał tego mężczyznę. To było jego własne ubranie, ułożone na krześle, któremu światło gwiazd i jego wyobraźnia nadały kształt człowieka.

Uśmiechnął się i opuścił miotacz. Sterta ubrań poruszyła się. Gregor poczuł wiew powietrza od strony okna i nadal się uśmiechał. Potem sterta ubrań wstała, wyprostowała się i zaczęła iść wyraźnie w jego kierunku.

Znieruchomiały w łóżku; patrzył jak bezcielesne ubranie, przybrawszy ludzką postać, zbliża się do niego.

Kiedy było w połowie pokoju i puste rękawy wyciągnęły się ku niemu, zaczął strzelać.

I strzelał długo, gdyż strzępy i resztki ubrania leciały do niego jakby nagle ożyły. Płonące kawałki materiału napierały na jego twarz, a pas próbował okręcić s1ę wokół jego nóg. Musiał spalić wszystko na popiół, zanim atak ustał.

Kiedy już było po wszystkim, Gregor zapalił wszystkie światła. Zaparzył kawę i wlał do niej prawie całą butelkę brandy. Z trudem powstrzymał się przed rozwaleniem urządzeń alarmowych na kawałki. Połączył się ze wspólnikiem.

— To bardzo interesujące, powiedział Arnold, kiedy Gregor opowiedział mu o wydarzeniach. Animacja! Naprawdę bardzo interesujące.

— Wiedziałem, że cię to rozbawi, — powiedział z goryczą Gregor. Po sporej dawce brendy poczuł się opuszczony i wykorzystywany.

— Czy coś jeszcze się stało?

— Jeszcze nie.

— No tak, uważaj. Mam pewną teorię. Musze nad nią popracować. A propos, jakiś zwariowany facet stawia pięć do jednego, że ci się nie uda.

— Naprawdę?

— Tak. Założyłem się z nim.

— Postawiłeś na mnie?, — zapytał Gregor

— Oczywiście, — oburzył się Arnold. — Przecież jesteśmy wspólnikami.

Rozłączyli się i Gregor zaparzył jeszcze jeden dzbanek kawy. Nie miał zamiaru zasypiać tej nocy. Podtrzymywała go na duchu myśl, że Arnold postawił na niego. Ale, w końcu, Arnold zawsze był złym graczem.

Obudził się koło południa, znalazł jakieś ubranie i zabrał się do przeszukiwania obozu czcicieli słońca.

Przed wieczorem znalazł coś. Na ścianie baraku ktoś w pośpiechu wydrapał słowo „TgaskliY”. „TgaskliY’. Nic mu to nie mówiło, ale natychmiast dał o tym znać Ąrnoldowi.

Potem przetrząsnął każdy kąt swojego baraku, zapalił światła, sprawdził system alarmowy i naładował miotacz. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z żalem patrzył na zachodzące słońce mając nadzieję że uda mu się przeżyć do wschodu. Potem usadowił się na wygodnym krześle i próbował wymyślić coś mądrego.

Nie było tu żadnych zwierząt ani wędrujących roślin, żyjących skał ani wielkich mózgów ukrytych w jądrze planety. Duch V nie miał nawet księżyca, na którym ktoś mógłby się schować.

Nie mógł uwierzyć w istnienie duchów czy demonów. Wiedział, że zjawiska nadprzyrodzone przestawały być niezwykłe, jeśli je się dokładnie zbadało. Duchy nigdy nie chciały stać spokojnie, by jakiś niedowiarek mógł je zbadać — znikały. Zawsze wtedy, kiedy w zamku pojawiał się naukowiec z kamerami i magnetofonami, upiory wydawały się być na urlopie.

Była jeszcze jedna możliwość. Przypuśćmy, że ktoś chciał mieć te planetę, ale nie za cenę proponowaną przez Ferngrauma. Czy taki ktoś nie mógł ukryć się tu, straszyć osadników, a nawet zabić ich, żeby doprowadzić do opuszczenia ceny?

To brzmiało logicznie. W ten sposób można by wytłumaczyć również zachowanie jego ubrania. Elektryczność statyczna, właściwie użyta…

Coś stało przed nim. System alarmowy, tak jak przedtem, nie zareagował.

Gregor powoli podniósł głową. To coś naprzeciw niego miało dziesięć stóp wysokości i przypominało postać ludzką, z wyjątkiem krokodylej głowy. Było jasnoczerwone w pionowe, purpurowe pasy. W jednej pazurzastej łapie trzymało dużą, brązową puszkę.

— Cześć, — powiedziało.

— Cześć, — odpowiedział Gregor zdławionym głosem. Jego miotacz leżał na stole dwa metry od niego. Zastanawiał sie czy to coś zaatakuje jeśli on sięgnie po broń. — Jak się nazywasz?, — zapytał Gregor spokojnie.

— Jestem Szkartatno-Purpurowy Pożeracz, — odpowiedziało. — Chwytam i pożeram.

— Bardzo ciekawe. — Gregor pomaleńku śięgał po miotacz.

— Chwytam i pożeram rzeczy nazywające się Richard Gregor — pogodnie i szczerze tłumaczył mu Pożeracz. — I zwykle jem je w czekoladowym sosie.

Pokazał mu puszkę i Gregor przeczytał nalepkę: „Sos Smiga — Wspaniały do polewania Gregorych, Arnoldów i Flynnów.”

Palce Gregora dotknęły kolby miotacza. Zapytał:

— Czy miałeś zamiar mnie pożreć?

— O, tak, — odpowiedział Pożeracz.

Gregor miał już w ręku miotacz. Odbezpieczył go i strzelił. Świetlisty strumień spłynął po Pożeraczu, osmalił podłogę, ściany i brwi Gregora.

— To mnie nie zrani, — wyjaśnił Pożeracz. Jestem za wysoki.

Miotacz wypadł Gregorowi z ręki. Pożeracz pochylił się ku niemu.

— Nie zjem cię teraz, — powiedział.

— Nie? — wykrztusił Gregor.