Выбрать главу

LaVyrle Spencer

Dwie Miłości

ROZDZIAŁ 1

1837

Od chwili gdy Rye Dalton po raz ostatni widział się ze swoją żoną, minęło pięć lat, jeden miesiąc i dwa dni. W ciągu tego czasu jedynymi pieszczotami, jakich zaznał, były wilgotne muśnięcia chłodnych ramion morza i jego słone pocałunki.

Już niedługo cię ujrzę, Lauro, pomyślał.

Dwumasztowy szkuner „Omega” brnął ciężko przez fale, omijając mielizny u wejścia do zatoki Nantucket. Wiózł pełną ładownię starannie zaszpuntowanych beczek wielorybiego tłuszczu.

Dłoń Daltona, oparta na relingu bakburty, miała odcień drzewa tekowego, a ogorzała twarz odcinała się ostro od płowej czupryny, wypranej z barw przez słońce i żrące bryzgi wody. Krzaczaste brwi i gęste, długie bokobrody dodawały zadzierżystości jego surowej anglosaskiej twarzy. Mocne nogi bez wysiłku utrzymywały równowagę na chwiejnym pokładzie, a jasne oczy niecierpliwie wypatrywały bliskiego już brzegu.

Tuż przed piaszczystą łachą zrefowali żagle, rzucili kotwicę i załoga czym prędzej skoczyła do łodzi, z podniecenia klnąc jeszcze soczyściej niż zwykle.

Nareszcie w domu!

Spuszczone z dawisów łodzie zaczęły ciąć gładką taflę zatoki, którą majowe słońce obsypało milionem błyszczących lusterek w kształcie złotych rybek. Oślepiony Rye zmrużył oczy. Nie mógł rozróżnić poszczególnych twarzy w tłumie na nabrzeżu, ale pewien był, że Laura czeka wraz z innymi. Wieża strażnicza na Brad Point musiała przekazać wieść o przybyciu statku, a w Nantucket nowiny rozchodzą się szybko. „Omega” zresztą stała już na redzie, głęboko zanurzona po udanym rejsie.

Jaskrawe refleksy zbladły, widać było oczekujących ludzi. Kobiety machały mokrymi od łez chustkami. Starzy marynarze zrywali z głów szorstkie wełniane czapki, wspominając ze wzruszeniem dawne rejsy, młodzi zaś chłopcy, którym morze śniło się co noc, rozdziawiali usta, patrząc na swych idoli z podziwem i zazdrością.

Pierwsza barka stuknęła o deski pomostu i na nabrzeżu wybuchła powitalna wrzawa. Narzeczeni padali sobie w objęcia, ojcowie podnosili narodzone pod ich nieobecność dzieci, żony ocierały łzy szczęścia.

Rozległ się głuchy turkot, podobny do pomruku odległej burzy; to sztaucrzy toczyli baryłki po drewnianym trapie. Ustawiano je na konnych lorach, stłoczonych przy nabrzeżu, te zaś miały odwieźć ładunek do stojących w porcie magazynów.

Przyjemnie było znów czuć pod nogami solidny, nieruchomy pomost. Rye zarzucił na ramię nieporęczny kuferek, kurtkę wepchnął pod pachę i zaczął przedzierać się przez tłum. Rozglądał się przy tym tęsknie, taksował wzrokiem barwne krynoliny i ściśnięte fiszbinami talie, szukając tak dobrze znanej sobie sylwetki.

Laury Dalton jednak w porcie nie było.

Rye zmarszczył brwi i długim, rozkołysanym krokiem ruszył w stronę miasta, zręcznie mijając ludzi, jak gdyby jego bagaż nie ważył zgoła nic. Odprowadzały go zdumione spojrzenia wszystkowiedzących matron; dwie dzierlatki pospiesznie zaszeptały coś do siebie, przysłaniając usta, zaś sędziwy kapitan Silas, rozparty na swym zwykłym miejscu pod zbielałą od wichrów ścianą składu sieci, skinął mu w milczeniu głową, pyknął z fajki i chrząknął: „Hm – hm!”

Pozostawiwszy za sobą gwarny port, Rye mijał drewniane szopy, zalatujące smołą, konopiami i rybą. Z przetwórni tranu bił duszący odór, mieszając się z kłębami szarego dymu z pieców. Marynarz zignorował te wonie, podobnie, jak nie spostrzegł wielu ciekawskich oczu, które śledziły go ze świecowni, linowni i stolarni na rogu wyboistej uliczki, wiodącej do rynku. Wspinała się ona na zbocze Wesco Hill, przecinając rodzinną osadę Rye'a.

Ach, Nantucket, moja Nantucket!

Zagubiona wśród fal Atlantyku wyspa leżała trzydzieści mil od najbliższego lądu, którym na zachodzie były wapienne klify Martha's Vineyard, a od północy – smagane wiatrem wrzosowiska Cape Cod. Nazywano ją nieraz Szarą Królewną Mórz i dziś, gdy drzemała pod kopułą błękitnego nieba, wysrebrzona ścianami domów, które lśniły w słońcu jak nie oszlifowane klejnoty, w pełni zasługiwała na to miano. Brukowane uliczki tonęły w soczystej zieleni świeżych traw, przechodząc za miastem w blade piaszczyste dukty i wąskie ścieżki wysypane muszlami. Słona bryza niosła zapach kwitnących śliw i krzewów woskownicy, a z sadów wybuchały w niebo jasne fontanny kwiecia.

Rye przystanął na chwilę. Zerwał kwiat jabłoni, przytknął go do nosa i zaciągnął się głęboko, jak gdyby w ten sposób mógł nadrobić pięcioletnią nieobecność. Delikatny aromat był dlań tym wspanialszy, że zrodziła go ziemia, nie morze.

Białe muszle przegrzebka chrzęściły pod nogami. Radował się ich dźwiękiem, zapachem jabłoni i widokiem dobrze znanej okolicy. Oto każdy krok zbliżał go do domu.

Lewa odnoga ścieżki wspinała się na wzgórze Quarter Mile; prawa, węższa, wiodła na niewysoki pagórek, gdzie rozsiadł się typowy dla Nantucket niski dom z szarych, nie malowanych desek, wypolerowanych przez słony wiatr tak, że każda lśniła jak szlachetna perła. Małe szybki okien osadzono w drewnie – ich ołowiane ramy przetopiono na kule kilkadziesiąt lat temu w czasie wojny o niepodległość. Białe okiennice otwierały się niby rozpostarte ramiona, wpuszczając do środka piękny, wiosenny dzień.

Przed drzwiami stały rzędem doniczki pelargonii – ulubionych kwiatów Laury. Młody żywopłot otaczał dom od zachodu, gdzie do ściany tuliła się nakryta spadzistym dachem przybudówka. Rye przyjrzał jej się ze zdziwieniem. Nie było jej, gdy odjeżdżał.

Dzwon na wieży kościelnej wybił południe, wzywając mieszkańców osady na posiłek. Odkąd Rye sięgał pamięcią, ten sam dzwon odzywał się pięćdziesiąt dwa razy na dobę, lecz dziś jego echo budziło w sercu drżenie; zdawało mu się, że bije specjalnie dla niego.

Zszedł ze ścieżki, chcąc podkraść się bez hałasu. Przez otwarte drzwi doleciał go zapach gotowanej strawy. Nagle poczuł wdzięczność, że Laura czeka w domu, zamiast publicznie witać go na nabrzeżu. Odstawił kuferek, przygładził palcami niesforne włosy, spadające mu na twarz jak kłąb wodorostów, stłumił westchnienie i stanął w progu.

Przez chwilę nie widział nic poza smugą światła, wpadającą do izby. Milczał, lecz miał wrażenie, że z dala słychać bicie jego serca.

Laura pochylała się nad wielkim kuchennym piecem, ubrana w prostą niebieską sukienkę i biały płócienny fartuch, przez rąbek którego przytrzymywała właśnie wiszący nad ogniem sagan. Nuciła pod nosem, wtórował jej szczęk łyżki, którą mieszała w garnku.

Rye poczuł zawrót głowy. Patrzył na ciężki węzeł orzechowych włosów, smukłe plecy, zarys bioder osłoniętych białym płótnem. Przez chwilę miał wrażenie, że wyszedł stąd wczoraj. Napawał się znajomą prostotą tej sceny, cieszył myślą, że oto wrócił do swojego domu, do swej kobiety – takiej kobiety!

Laura nakryła garnek i odłożyła łyżkę na gzyms okapu. W wyobraźni widział kształt jej piersi, kawową barwę oczu, wykrój warg…

Spotniałą dłonią zastukał cicho w futrynę.

Laura Dalton obejrzała się zaskoczona. Pod słońce widziała tylko sylwetkę wysokiego mężczyzny, trzymającego coś pod pachą i stojącego w rozkroku, jak gdyby wiał silny wiatr.

– Słucham pana? – wytarła ręce w fartuch, przysłoniła oczy i z wahaniem postąpiła parę kroków do drzwi. Kiedy jasna smuga dotknęła brzegu jej sukni, zatrzymała się nagle. Poznała niebieskawe oczy, jasne włosy i usta… pierwsze usta, jakie ją całowały.

– Rye? Cały dom zawirował nagle wokół niej. Z niedowierzaniem wyjąkała raz jeszcze:

– Rye, to ty? Uśmiechnął się niepewnie.

– Lauro… – wzruszenie ścisnęło go za gardło – tylko tyle masz mi do powiedzenia po pięciu latach?