Starbuck huknął pięścią w wytartą poręcz twardego fotela i zmienił temat.
Moja żona wydaje w sobotę obiad, żeby uczcić powrót „Omegi”. Przyjdziesz, nieprawdaż?
– Z przyjemnością – Rye wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zwłaszcza, jeśli pańska szanowna małżonka nie zatrudni w kuchni mojego staruszka.
Mimo lekkiego tonu tej rozmowy, Joseph Starbuck doskonale wiedział, jakim ciosem musiała być dla Rye'a wiadomość, że najlepszy przyjaciel odebrał mu żonę. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, żeby się domyślić, iż nie chodzi tu bynajmniej tylko o kuchnię Laury. Starbuck nie mógł tu pomóc, ale ponieważ był przyzwoitym człowiekiem, myśl o Rye'u uwierała go jak cierń. Postanowił osobiście dopilnować, aby Daltonowie nie stracili na zamówionych przez niego beczkach.
Dan Morgan siedział na wysokim stołku za wyposażonym w liczne przegródki biurkiem. Rozłożone na blacie księgi oświetlała latarnia sztormowa z wklęsłym zwierciadełkiem, w której płonęła świeca. Nantucket tonęło w wielorybim tłuszczu, niewiele go jednak zużywano na wyspie. Powiadano: „Po co palić coś, co można sprzedać z zyskiem?”
Słysząc kroki dudniące o podłogę z sosnowych, nasączonych tłuszczem desek, Dan uniósł głowę. Pióro, które trzymał w dłoni, zawisło w powietrzu, a mina także wyraźnie mu zrzedła. Podniósł się jednak na powitanie gościa.
Rye stanął przed biurkiem, rozstawiając nogi, i zatknął kciuki za pas. Ta marynarska poza, taka butna i niewzruszona, sprawiła, iż Dan nagle poczuł się nieswojo. Do tego jeszcze uświadomił sobie, że Rye jest od niego o pół głowy wyższy.
Rye również taksował w duchu przeciwnika. Po pięciu latach Dan wciąż zachował jędrną, młodzieńczą sylwetkę. Ubrany był w elegancki surdut z czesankowej wełny, na szyi miał nieskazitelnie zawiązany fular, a jego smukły tors obejmowała kamizelka w prążki. Ubiór ten świadczył o względnym dostatku i dyskretnej chęci podobania się. Rye był ciekaw, czy Laura równie jak jej małżonek pyszni się jego elegancją.
Wyciągnął rękę, tłumiąc zazdrość. Przez moment myślał, że Dan nie zdobędzie się na uprzejmość. Lecz po chwili dłoń Dana krótko zacisnęła się na jego dłoni. Uścisk ten wzbudził wspomnienia wieloletniej przyjaźni, tęsknotę, by ją odnowić, a także świadomość, że to niemożliwe.
– Witaj, Dan – odezwał się marynarz.
– Witaj, Rye. Ich dłonie rozłączyły się i opadły. Inni urzędnicy krążyli wokół, pozornie zajęci własnymi sprawami, rzucali jednak ku nim ciekawe spojrzenia, przez co musieli mieć się na baczności.
– Przyszedłem po swoją działkę. Dan stwierdził w duchu, że Rye nie tylko zmężniał. Mówił teraz twardym, dosadnym staccato, skracając głoski na wzór marynarzy.
– Oczywiście. Zaraz wypiszę czek. Jedną chwileczkę. Siadł z powrotem na stołku, wyjął długi rejestr i wciągnął do niego następną pozycję. Spoglądając z góry na jego ręce, Rye przypomniał sobie, jak setki razy łowili razem ryby, łapali żółwie w stawie albo wykopywali małże podczas odpływu. Potem wspólnie piekli połów nad ogniskiem, często razem z Laurą. Kształtne dłonie szybko pisały w rejestrze elegancką angielską rotundą i Rye naraz zdał sobie sprawę, że poznały one ciało Laury tak dobrze, jak własne. Konflikt pomiędzy starą przyjaźnią a świeżą rywalizacją wytrącił go z równowagi. Ech, przyjacielu, pomyślał, czy doprawdy musiałeś stać się moim wrogiem?
– Widzę, że dbasz o Laurę – powiedział cicho, żeby nikt ich nie usłyszał. – Dziękuję.
– Nie masz za co dziękować – odparł Dan, nie podnosząc wzroku. – Czego się spodziewałeś? – dodał wyzywająco. – To przecież moja żona.
Obaj świetnie zdawali sobie sprawę, że w nadchodzącym starciu nie obejdzie się bez ofiar.
– Będę o nią walczyć – oświadczył Rye.
– Nie radzę – Dan ujął czek w palce. – Prawo jest po mojej stronie. Zostałeś uznany za zaginionego na morzu. W takich przypadkach zachodzi prawne domniemanie śmierci, tak więc legalnie Laura jest moją żoną.
– Nie traciłeś czasu, żeby to sprawdzić, co?
– Ani dnia.
A zatem będę musiał stoczyć walkę, myślał Rye, rozczarowany tym, czego się dowiedział. Skoro jednak Dan aż tak się fatygował, widać wcale nie jest pewien uczuć Laury.
– Wytaczamy armaty, czy tak, przyjacielu? – zapytał ze smutkiem.
– Ujmij to jak chcesz. Nie oddam ci ani Laury, ani mego syna – rzekł bez ogródek Dan.
A zatem tak miało być. Rye jednak nie zamierzał odejść bez ostatniego słowa.
– Ucałuj ich oboje ode mnie, dobrze? – rzucił, chowając czek do kieszeni i obrócił się na pięcie.
Na zewnątrz jego sztuczna wesołość zgasła, a zastąpił ją posępny mars, który jeszcze bardziej się pogłębił, gdy Rye rzucił okiem w stronę Crooked Record Lane. Łajba uniosła złożony na łapach pysk i ospale dźwignęła się na nogi. Rye w pierwszej chwili zdawał się jej nie dostrzegać, lecz później zatarł dłonie i przemówił miękko:
– Wiesz, malutka, zdaje się, że ona jest teraz naprawdę jego żoną. Co my teraz zrobimy, piesku?
Suka patrzyła na niego cierpliwie, oczekując komendy. W końcu mężczyzna oderwał wzrok od domu Laury Morgan i ruszył w przeciwnym kierunku. Towarzyszył mu cichy stukot psich pazurów.
Nie uszli jednak nawet dziesięciu jardów, kiedy we mgle rozległy się czyjeś kroki. Rye podniósł głowę i stanął jak wryty.
Zachary Morgan wychudł i wyłysiał, a oczy otaczała mu siateczka zmarszczek, które tego pochmurnego dnia uderzały białością w spalonej na mahoń twarzy. Przez chwilę obaj milczeli, zmieszani, potem jednak górę wzięła wzajemna sympatia. Rye ruszył do przodu z wyciągniętą ręką.
– Witaj, Zach.
Ojciec Dana podał mu szorstką, twardą dłoń rybaka, który przez całe życie ciągnął liny i sieci. Palone słońcem i moczone w słonej wodzie ręce przybrały barwę peklowanej szynki.
– Witaj, Rye – odrzekł, miażdżąc mu dłoń w uścisku. – Słyszałem, że żyjesz. – Jego wzrok uciekł na moment w stronę kantoru, gdzie pracował Dan, po czym, jakby nieco zawstydzony, Zach spojrzał rozmówcy w oczy. – Nie wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłem.
– Ano, i ja się cieszę, tego możesz być pewien. Dobrze znów stać na twardym lądzie.
To jednak, czego żaden z nich nie dopowiedział, wzniosło między nimi mur. W przeszłości wzajemnie lubili się i cenili. Teraźniejszość postawiła obu w trudnej sytuacji.
Zach pochylił się, żeby podrapać psa za uchem.
– Stare psisko szczęśliwe, że pan wrócił, co? Dawno cię nie widziała. – Pies stanowił wyśmienity pretekst, żeby zmienić temat, ale tylko na chwilę. Kiedy Zach się wyprostował, znów znać było po nim zmieszanie. – Współczuję ci z powodu śmierci matki, Rye.
– Cóż… Wszystko się zmienia, prawda? Ich oczy spotkały się i przemówiły do siebie bezgłośnie. Teraz mój syn jest twoim wnukiem – myślał Rye – a jego matka twoją synową. Nie będę już cię odwiedzał jak kiedyś…
– Ojciec mówił mi, że twoja małżonka wciąż zdrowa jak rydz.
– Ano, ona się nie zmienia.
Między nimi ziała pustka, pustka stworzona przez pięć lat rozstania. A kiedyś mieli sobie tyle do powiedzenia…
– Nie wypłynąłeś dzisiaj – bardziej stwierdził niż spytał Rye.
– Mgła jest za gęsta.
– To prawda.
– Cóż…
– Pozdrów ode mnie Hildę.
– Nie omieszkam. A ty Josiaha. Nie powiedzieli sobie nic, choć zarazem powiedzieli wszystko.
Mówili: „Zrozum, mnie też nie jest łatwo. I ja kocham ich oboje.” Potem obrócili się do siebie plecami i ich kroki wsiąkły w mgłę. Rye zobaczył jeszcze, że Zach wchodzi do kantoru, przypuszczalnie po to, by pogadać z synem o tym dziwacznym kaprysie losu.