Z rozdartym sumieniem leżała w ciemności, oparłszy wilgotną od potu dłoń na czole, starała się okiełznać własne myśli. Dręczyły ją porównania, do których nie miała prawa. Jakież znaczenie ma postura mężczyzny, linia jego ramion, kształt ust? Żadnego. Liczy się charakter, męskie cnoty, sposób, w jaki troszczy się o żonę, zapewnia jej byt, okazuje szacunek i miłość.
Nie była jednak w stanie oszukać samej siebie. Różnice fizyczne, które po ślubie z Danem udało jej się zignorować, ponownie wysunęły się na pierwszy plan. Rye zawsze bardziej ją pociągał, teraz zaś, gdy wrócił, dawne pokusy odezwały się ze zdwojoną mocą, kładąc się cieniem pomiędzy Laurą a jej drugim mężem.
Dan zbliżał się do niej jak suplikant do ołtarza, podczas gdy Rye zachowywał się jak partner. Nie była przecież boginią, lecz kobietą. Nie pragnęła czci, a wzajemności. Tak, istniała między nimi kolosalna różnica: Rye przyprawiał ją o zawrót głowy, Dan trzeźwił. Miłość Dana miała posmak rutyny, z Ryem zawsze była wstrząsającym przeżyciem; przypominała radosne święto, nie sztywny ceremoniał.
Jak to było możliwe i dlaczego miało tak wielkie znaczenie? Dan osiągnął szczyt, ciało Laury jednak wciąż czuło niedosyt, budziło się dopiero na wspomnienie schadzki z Ryem w sadzie, kiedy to pchała ich ku sobie noc przesycona zapachem wiosny.
Och, Rye – pomyślała z rozpaczą. – Znamy się zbyt dobrze, byśmy teraz, żyjąc obok siebie, oparli się pokusie.
Przesunęła ręką po stwardniałej teraz z podniecenia piersi. Wyobraziła sobie usta Rye'a, wspomniała pierwszy pocałunek w jagodniku na Górze Saula, potem pierwsze dotknięcie tu… i tu… Młodzieńcze doznania, gdy drżeli ze strachu, lecz zarazem płonęli, krocząc po cienkiej linie między dzieciństwem a dorosłością. A wszystko zaczęło się od niewinnego muśnięcia jego nagich pleców…
Najpierw kąpali się przy brzegu w pobliżu przystani w Wauwinet. Potem jak zwykle przeszli w bród do wąskiej piaszczystej łachy, zwanej Holowiskiem, oddzielającej spokojne wody od wzburzonego Atlantyku. Rybacy często przetaczali tędy swoje łodzie z jednej strony przesmyku na drugą.
Szła za Ryem plażą porośniętą ostrymi trawami, który broniły falom wstępu do cichej zatoki. Po lewej stronie rozpościerał się cypel Great Point w kształcie zagiętego palca, który jakby kiwał na morskie fale, by ośmieliły się podejść jeszcze bliżej. Ale Rye rzucił tylko pobieżnie okiem w tamtą stronę, po czym swoim zwyczajem przykucnął na piasku, obejmując rękoma kolana. Wypatrywał żagli na horyzoncie.
Ziarna piasku przywarły mu do pleców, więc Laura z przyzwyczajenia wyciągnęła rękę, by je strzepnąć.
Tym razem jednak Rye wzdrygnął się i krzyknął: „Przestań!”, jak gdyby popełniła jakieś straszne przestępstwo.
Laura rozdziawiła usta ze zdumienia.
– Miałeś piasek na plecach… – bąknęła urażona.
Rye patrzył na nią ponuro przez dobre kilka sekund, po czym raptownie zerwał się na nogi i pognał w stronę cedrowego zagajnika. Patrzyła za nim zdziwiona, obejmując dłonią brzuch, w którym zalęgło się jakieś dziwne uczucie.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Dawniej była ich trójka – Rye, Laura i Dan. Teraz Dan zdawał się zbyteczny.
W dzieciństwie często bawili się „w dom”. Rye był wielorybnikiem, Laura jego żoną, a Dan dzieckiem. Rye całował ją na pożegnanie w spieczone słońcem wargi, po czym kroczył przez plażę do swojego „okrętu” – nagiego szkieletu wiosłowej łodzi, który nie mógłby utrzymać się na falach. Laura i Dan machali mu, trzymając się za ręce. Po pięciu minutach – odpowiedniku pięciu lat – Rye wracał dumnym krokiem, dźwigając swój połów, którego rolę zwykle spełniała wiązka wyrzuconego przez morze drewna.
Tamte całusy jednak nie liczyły się.
Po raz pierwszy Rye pocałował Laurę o wiele, wiele później. Prawdę mówiąc, od chwili, gdy musnęła jego nagie plecy, oboje nie byli w stanie myśleć o niczym innym.
Następnym razem poszli zbierać małże w strumykach, biegnących przez słone trzęsawisko u wejścia do portu. Jak zwykle był z nimi Dan, ale udało im się zamarudzić z tyłu, gdy Dan pobiegł drogą ku źródłom Consue. Rye zadeklarował, że odniesie małże Laury do domu, gdy jednak Dan zniknął im z oczu, przystanął niezdecydowanie, wykopując palcami nóg zagrzebaną w piasku muszlę.
– Chcesz wracać drogą czy przez wygon? – zagadnęła go w końcu Laura.
Podniósł głowę. Przyglądał się pasmom włosów, które wiatr zdmuchnął Laurze na twarz. Potem głośno przełknął ślinę i oświadczył łamiącym się falsetem:
– Przez wygon.
Skierowali się na zachód, przecinając płat ziemi pomiędzy Orange Street i Copper Street, pagórkowaty teren przy First Mile Stone, a potem zagrody do strzyżenia owiec na niskich wzgórzach Miacomet. Jesień upstrzyła wyspę jaskrawymi plamami zrudziałych paproci, borówek i płożącego się mącznika, który pokrywał pustkowie jak kolorowy dywan. Wydeptane ścieżki prowadziły ich przez krzewy woskownicy, której jagody, rozgniecione stopą, wydzielały upajający zapach. Jak na komendę zboczyli ze ścieżki w gęstą kępę jagód. Była to niezbyt udana wymówka, bo i tak żadne nie miało koszyka.
W chwili, gdy zarośla odcięły ich od świata, Rye najwyraźniej stracił rezon. Laura gorączkowo zastanawiała się, jak go skłonić, by zrobił pierwszy krok. W końcu niby przypadkiem rozsypała małże, a kiedy Rye ukląkł, by je pozbierać, nieznacznie otarła się o jego ramię. Dotyk jej rozgrzanej jesiennym słońcem skóry okazał się dostateczną zachętą.
Ich spojrzenia zetknęły się, zdumione i niepewne, palce jeszcze przez moment szukały małży w trawie, nim spotkały się i splotły. Wstrzymując oddech, pochylili się ku sobie z wahaniem. Zderzyli się nosami, potem lekko przekrzywili głowy i wreszcie to się stało! Dziecinny, suchy pocałunek… Z pewnością brakowało im doświadczenia, włożyli weń jednak bardzo wiele uczucia.
Ten pierwszy pocałunek utorował drogę następnym, dla których godzinami włóczyli się po jagodzisku. Za każdym razem poczynali sobie coraz śmielej, aż wreszcie skromne muśnięcie języków przestało im wystarczać.
Wkrótce nadeszła zima i odarła zarośla z barwnych liści, pozbawiając ich osłony. Spotykali się rzadziej, niecierpliwie licząc dni do wiosny, aż wreszcie w marcu pojawiły się ławice makreli i nareszcie znaleźli wymarzony pretekst.
Za pierwszym razem, gdy Rye dotknął jej piersi, nie napotkał gorsetu z fiszbinów, do tego bowiem Laura musiała dopiero dorosnąć. Dłoń Rye'a także nie była jeszcze wielką męską dłonią, ani nie pokrywały jej drobne złote włoski.
Siedzieli w łodzi, nieomal stykając się kolanami, i udawali, że bawi ich łowienie ryb. W rzeczywistości przeszkadzało im ono w urzeczywistnieniu tego, o czym marzyli przez całą długą zimę.
Laura wyciągnęła wędkę i otarła dłonie o spódnicę. Kiedy podniosła głowę, Rye patrzył na nią, łykając raz po raz ślinę, jak gdyby coś ugrzęzło mu w gardle.
– Właściwie wcale nie chce mi się łowić – przyznała.
– Mnie też. – Rye oblizał wargi i jeszcze raz przełknął ślinę. Posunęła się bez słowa, żeby zrobić mu miejsce obok siebie. Czółno zakołysało się, gdy usiadł, nie spuszczając z niej wzroku.
Nos i policzki miał zimne, ale wargi tak ciepłe, jak ów jesienny dzień, kiedy po raz pierwszy zderzyli się nosami na nasłonecznionym, wonnym jagodzisku. Ciekawe, czy on także zdawał sobie sprawę, jak bardzo wydoroślał. W chwilę później dotyk jego języka to potwierdził, była w nim bowiem nowa natarczywość, która kazała jej zarzucić mu ręce na szyję. Pocałunkiem Laura starała się wyrazić całą swą tęsknotę.