Выбрать главу

– Zapnij spodnie i nie waż się więcej tego robić. Gdybym zaszła w ciążę, moja mama chyba by mnie zabiła! – Pogardliwie odwróciła się od niego tyłem, zapinając bluzkę. Kiedy doprowadziła odzież do porządku, uklękła splótłszy ręce na podołku, przerażona myślą o tym, co jej zrobił.

Rye na kolanach przysunął się do niej:

– Lauro, czy naprawdę nigdy nie słyszałaś, w jaki sposób kobiety zachodzą w ciążę?

Broda Laury zatrzęsła się znowu, a łzy popłynęły świeżą falą.

– Nie… Dopiero dziś… – Rozgoryczona tym, że naraził ją tak bezmyślnie, wybuchnęła gniewem: – Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, zanim… zanim to się stało?

– Lauro, przysięgam ci, że nie zajdziesz w ciążę. To niemożliwe.

– Ale… ale…

– To coś musi znaleźć się w tobie, żeby uczynić cię brzemienną, a ja przecież nie byłem w tobie, prawda?

– We mnie? – spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc.

– Nigdy nie widziałaś, jak robią to zwierzęta?

– Zwierzęta?

– Psy… albo nawet kury.

Oszołomiony wyraz twarzy Laury starczył za odpowiedź.

– Co robią? – spytała. Żadne zwierzę nie byłoby zdolne do tego, co przed chwilą połączyło ją i Rye'a!

Klęczeli naprzeciw siebie, a ich kolana nieomal się stykały. Zapadł zmrok, tylko blade zarysy twarzy majaczyły w starej, pełnej kurzu szopie. Na obliczu Rye'a malowała się głęboka czułość.

Sięgnął po jej rękę i położył ją na swoim członku.

– Ta część mnie musi wejść w tę część ciebie – przycisnął swoją dłoń do jej łona. – Dopiero wtedy ma się dzieci.

Laura otworzyła usta i z niedowierzaniem wytrzeszczyła oczy. Czy to możliwe, by Rye się nie mylił? Policzki jej płonęły; na wszelki wypadek cofnęła rękę.

– To, co stało się w twojej dłoni, Lauro, musiałoby zajść wewnątrz twego ciała. W ten sposób mężczyzna daje kobiecie dziecko.

– Ujął ją pod brodę, ale Laura była zbyt zawstydzona, by na niego spojrzeć. – Obiecuję – dodał z naciskiem – że nigdy ci tego nie zrobię, zanim się nie pobierzemy.

Teraz Laura szybko podniosła wzrok. Jej serce waliło jak oszalałe, a fala ulgi rozlewała się po żyłach.

– Pobierzemy się?

– Nie sądzisz, że powinniśmy wziąć ślub, zważywszy… no, co między nami zaszło?

– Ślub? – jej zdumienie zdawało się nie mieć granic. – Naprawdę chcesz się ze mną ożenić?

Na jego twarzy męska duma zmagała się z radością, aż w końcu wykwitł na niej uśmiech.

– No, cóż, jakoś nie potrafię sobie wyobrazić, że mógłbym się ożenić z kimś innym.

– Och, Rye! – Laura zawisła mu na szyi. Dotychczas nie przyszło jej nawet do głowy, jak strasznie byłoby nie wyjść za Rye'a Daltona po tym, co zrobili. – Ja też nie mogłabym zostać żoną innego – powiedziała. Przytulił ją i przez chwilę kołysali się razem w tył i w przód. Twarz Laury spoczywała bezpiecznie wtulona w zagłębienie jego obojczyka.

– Jak myślisz, czy w tej sytuacji mamy prawo… no wiesz?

– usłyszał jej stłumione pytanie.

– Dotykać się i tak dalej?

– Mhm…

– Wątpię, by małżonkowie szli do piekła za to, że się dotykają.

Westchnęła z ulgą, po czym odsunęła się i zajrzała mu radośnie w oczy.

– Rye, powiedzmy o tym Danowi!

– O czym?

– Że mamy zamiar się pobrać. Rye miał sceptyczną minę.

– Jeszcze nie teraz. Musimy zaczekać, aż ukończę termin. Jako majster bednarski, będę cię mógł wprowadzić do własnego domu. Do tego czasu Dan nie musi o tym wiedzieć.

Laura przysiadła na piętach, lekko rozczarowana.

– Cóż… skoro uważasz, że tak będzie lepiej…

Trudno jej było jednak powstrzymać się od wypaplania wszystkiego Danowi przy najbliższej okazji. Chciała się z nim podzielić swą radością – w końcu nigdy niczego przed sobą nie kryli.

Było to tydzień później. Po silnym sztormie Laura i Dan poszli razem na brzeg szukać wyrzuconego drewna, stanowiącego tu, na Nantucket, gdzie nigdy nie było go pod dostatkiem, cenne dobro. Południowe wybrzeże wyspy przyjęło na siebie najgorszą nawałnicę i tu właśnie najbardziej opłacało się szukać. Posuwali się na wschód, gdy spotkali Rye'a. Stał około dwudziestu jardów dalej, na kamienistej, zaśmieconej wodorostami plaży, usianej pozostawionymi przez przypływ kałużami, w których uwięzły drobne ryby. Burza przeszła, ale niebo wciąż było pochmurne; niskie, ciemnoszare obłoki zaciskały się wokół wyspy, oddzielając ją od reszty świata.

Rye miał na sobie ciepłą filcową kurtkę z podniesionym kołnierzem. Wiatr targał jego płowymi włosami. Laura, w żółtym sztormiaku i czerwonej chusteczce, uniosła rękę, żeby mu pomachać.

Dalej szli już we trójkę, taszcząc ciężkie jutowe worki. Było to jej pierwsze spotkanie z Ryem po owym wieczorze w szopie i Laura natychmiast poczuła dziwaczną sensację w podbrzuszu, zaraz też zaczęła się zastanawiać, jak mogliby się pozbyć Dana. Ponieważ zwierzył się, że jego matka upiekła właśnie piernik, w drodze powrotnej wstąpili najpierw do niego.

Nim wyszli od Morganów, Laura miała wrażenie, że pęknie ze zniecierpliwienia. Rye jednak był tak spokojny, jak gdyby minione dwie godziny – ba! cały tydzień! – niewiele go obeszły. Potem wszakże zrobił coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie uczynił: wziął od niej worek i zarzucił go sobie na ramię, puszczając mimo uszu jej okrzyki, że przecież da sobie radę. Nasiąknięte wodą drewno było potwornie ciężkie i w gruncie rzeczy rycerski gest Rye'a sprawił Laurze ogromną przyjemność. Gdy doszli do warsztatu, mimo ciężkiego brzemienia otworzył przed nią drzwi. Tuż za progiem rzucił sakwy na ziemię.

– Rye, czy to ty? – dobiegł ich głos z góry. Rye ostrzegawczo położył palec na ustach, głośno zaś odpowiedział:

– To ja, mamo. Przyniosłem trochę drewna. Zaraz rozpalę ogień i rozłożę je dokoła, żeby wyschło.

Była niedziela i znajdujący się na parterze warsztat ział pustką. Ciężkie, pędzone wiatrem chmury sprawiały, że było tu ciemno i zacisznie. Stojąc naprzeciw siebie, słyszeli kroki rodziców Rye'a, poruszających się nad ich głowami. Rye przyciągnął obie sakwy do kominka i rozpalił ogień. Kiedy suche polana zaczęły trzaskać, metodycznie porozkładał na glinianej polepie wyciągnięte z worków mokre drewno. Puste worki rozłożył na stole narzędziowym pod przeciwległą ścianą. Powróciwszy do Laury, bez słowa sięgnął po jej sztormiak, ona zaś również milcząc zsunęła go z ramion. Rye ustawił przy ogniu długi bednarski zydel. Miał on ponad cztery stopy długości; jeden koniec, rozszerzony, tworzył siedzenie, drugi wznosił się łukowato, tworząc drewniany zacisk do osadzania klepek. Rye siadł na nim okrakiem i zapraszająco wyciągnął do niej rękę. Spojrzenie Laury mimowolnie powędrowało w kierunku jego rozstawionych ud. Oblała się krwistym rumieńcem i pospiesznie usiadła prostopadle do niego, dotykając kolanem jego nogi. Rye powiódł czubkami palców po jej twarzy, jak gdyby badał ją wpierw uważnie, zanim ucałował najpierw jedną powiekę, potem drugą.

– Brakowało mi ciebie – szepnął tak cicho, iż mogło się wydawać, że to tylko syk ognia.

– Ja też tęskniłam – Laura wtuliła się w jego grubą kurtkę.

– Nie mówiłaś Danowi, prawda? Potrząsnęła przecząco głową.

– Kiedy zobaczyłem was razem, poczułem… – urwał. Przez jego twarz przemknął cień.

Laura położyła mu dłoń na piersi. Czuła, jak mocno bije jego serce.

– Co poczułeś?

– Zazdrość – przyznał. – Po raz pierwszy w życiu.

– Głuptasie – szepnęła, całując go w brodę. – O Dana nigdy nie musisz być zazdrosny.

Zaczęli się całować, lecz naraz odskoczyli od siebie, gdy drewniany strop zaskrzypiał głośno. Wstrzymali oddech, wpatrując się w ciemny, belkowany sufit, lecz nastała cisza. Ogień buzował już mocno i Laura dziwiła się, czemu Rye się nie rozbiera. Zrozumiała, gdy powiódł jej dłoń w to ciepłe miejsce pomiędzy udami, bezpiecznie zasłonięte połą kurtki na wypadek, gdyby ktoś ich zaskoczył.