– Zastanawiałem się, kiedy cię znów zobaczę – rzekł cicho Rye, obierając ze skórki pomarańczę dla syna. Zajęte ręce pomogły mu zwalczyć chęć, by porwać ją w ramiona.
– Codziennie rano przychodzę na targ – odparła.
– Codziennie? – powtórzył, klnąc się w duchu za to, że zmarnował tyle cennych okazji.
– Hej, Rye, pospiesz się! – zawołał Josh widząc, iż tempo obierania pomarańczy znacznie spadło, gdy Rye i Laura utonęli nawzajem w swoich oczach.
– Tak jest! – odkrzyknął po marynarsku Rye, z trudem odrywając wzrok od żony, i wręczył chłopcu połówkę owocu.
Laura obserwowała jego dłonie, dzielące pozostałą połowę na cząstki tak umiejętnie, że nie wyciekła z nich ani kropla soku. Zawsze miał bardzo zręczne ręce – przemknęło jej przez myśl.
W tej właśnie chwili Rye podsunął jej cząstkę pomarańczy. Spłoszona podniosła wzrok. To nic – uspokajała się w duchu – to zwykły gest. Dlaczego więc jakiś niewidzialny tam – tam bębnił jej w żyłach, nadając wiadomość przeznaczoną tylko dla jej serca?
Nie spuszczając z niej wzroku, Rye uniósł fragment owocu do ust. Jego wargi rozchyliły się powoli, białe zęby zacisnęły się i w powietrze trysnął deszcz mikroskopijnych kropel.
Laura jak zahipnotyzowana poszła za jego przykładem. Każdym zmysłem czuła bliskość Rye'a. Nawet pomarańcza miała smak wspomnień.
Rye nagle parsknął śmiechem, niwecząc czar. Zdjął z szyi czerwoną chustkę i otarł podbródek, po czym podał ją Laurze.
Chustka miała zapach cedru, zapach Rye'a. On tymczasem obierał następną pomarańczę dla Josha, który był zbyt zajęty, by zauważyć wymianę spojrzeń pomiędzy mamą a wysokim bednarzem.
– A więc bywacie na rynku codziennie? – spytał Rye.
– Prawie codziennie. Przychodzimy z Joshem po mleko.
– I ja je niosę – wtrącił chłopczyk z dumą, ocierając wierzchem dłoni lepkie usta.
Serce Rye'a nabrzmiało słodyczą. Bardzo pragnął być dobrym ojcem, a nie wiedział nawet, czy dla czterolatka to sztuka donieść cało do domu bańkę mleka. Słuchając Josha, uczył się od niego.
– Coś takiego! – wykrzyknął i pochylił się, by pomacać chłopięcy biceps. – No tak, to jasne. Masz w tej rączynie całkiem niezłe mięśnie. Pewnie ciągnąłeś sieci z rybakami.
Josh roześmiał się wesoło.
– Na to jestem jeszcze za mały, ale kiedy będę taki duży jak mój tatuś, zostanę wielorybnikiem.
Rye zerknął ukradkiem na Laurę.
– Wielorybnikom wcale nie jest tak wesoło na tych wielkich statkach, Josh – rzekł z powagą. – Przeważnie omija ich to, co najlepsze, bo przecież nigdy nie ma ich w domu. Może lepiej zostań rachmistrzem, jak twój… tato.
– W kantorze jest brzydko – skrzywił się Josh. – Ciemno i nie słychać morza. – Z typowo dziecięcą beztroską natychmiast przeskoczył na inny temat. – Mamusiu, chcę posłuchać licy… licytatora. Mogę? – spojrzał w górę, badawczo mrużąc oczy.
Laura wolałaby, żeby został przy niej, ale spostrzegła, że Rye patrzy tak samo błagalnie. Ostatecznie, wśród ludzi na targu nie mogło spotkać chłopca nic złego.
– Dobrze, idź, ale nie ruszaj się stamtąd, póki po ciebie nie przyjdę.
– Tak jest! – zawołał malec, naśladując okrzyk Rye'a, po czym puścił się biegiem ku niżej położonej części placu.
Rye odprowadził go wzrokiem.
– Udany chłopak – rzekł cicho.
– O, tak.
Byli teraz sami, lecz nagle zabrakło im odwagi, by na siebie spojrzeć albo coś powiedzieć. Laura szukała wymówki w pomarańczach – obracała je, wybierała, wkładała do siatki. Rye poszedł za jej przykładem. Ścisnął jedną, odłożył, wziął drugą, lecz w końcu jego dłoń znieruchomiała. Minęła długa chwila, nim Laura podniosła wzrok i przekonała się, że Rye patrzy na nią, napawa się jej widokiem, czego nie wypadało mu robić w obecności DeLaine i Josha.
Przyglądał się drobnym loczkom, wymykającym się spod rondka budki, leciutko rozchylonym wargom, ciemnym oczom, które także wpatrywały się w niego.
– Boże, jak mi cię brakowało – westchnął.
– Nie mów tak, Rye.
– To prawda.
– Ale lepiej jej nie poruszać.
– I tęsknić w milczeniu? Za tobą, za chłopcem…
Cierpiała nie mniej niż on. Czuła jego tęsknotę w każdym spojrzeniu, jakim obdarzył Josha, każdym słowie, które do niego wypowiedział, w złocistej pomarańczy, którą ręce ojca obrały dla syna.
– Rye, tak mi przykro…
– Chłopak marzy o tym, żeby powtórzyć mój błąd.
– Oj… Dan nim pokieruje.
– Wcale mnie to nie zachwyca.
– Rye, proszę cię, daj spokój. Tylko wszystko utrudniasz. Rye zerknął przelotnie na ceglany budynek po drugiej stronie placu. W nim teraz siedział za biurkiem Dan Morgan.
– Rozmawiałaś z nim? Powiedziałaś mu… zapytałaś…? Potrząsnęła głową i opuściła ją, czując jak łzy zacierają jej widok.
– Nie mogę. Nie w tej chwili. Dan nie przeżyje straty Josha.
– A ja? Josh jest moim synem. Pomyślałaś, co czuję?
– Bez przerwy myślę o tym, co czujesz, Rye. – Laura podniosła udręczone oczy i Rye ujrzał błyszczące w nich łzy. – Ale gdybyś widział ich razem…
– Widuję ich razem w każdym koszmarnym śnie. Tak, jak ujrzałem ich w dniu mego powrotu. Lauro, ja chcę być ojcem tego dziecka, chociaż spóźniłem się o cztery lata.
– Muszę już iść, Rye. Za długo tu stoimy. Dan na pewno się dowie.
– Czekaj! – pospiesznie złapał ją za rękaw. Zadygotała, więc prędko cofnął dłoń. – Czekaj – powtórzył ciszej. – Czy spotkasz się tu ze mną jutro rano? Chcę ci coś dać… coś, co dla ciebie zrobiłem.
– Nie mogę przyjmować od ciebie prezentów. Dan zażąda wyjaśnień.
– O tym się nie dowie. Proszę cię.
Na jego twarzy malował się ból. Laurze przemknęło przez myśl, że jeszcze trochę, a w końcu mu ulegnie. Odruchowo cofnęła się o krok. Nie znalazła jednak sił, by odmówić jego prośbie.
– Dobrze, tylko tym razem w innym miejscu. Rye omiótł wzrokiem zatłoczony plac.
– Zasiałaś ogród?
– Większość.
– Nie potrzeba ci już żadnych nasion?
– Owszem, pasternaku.
– Będę na ciebie czekał przy straganach z kwiatami. Mają tam i nasiona.
– Dobrze.
– Proszę, nie zawiedź mnie…
Laura przełknęła ślinę. Miała ochotę rzucić mu się na szyję i ucałować go tu, na oczach wszystkich.
– Nie, Rye, nie zawiodę cię, ale teraz muszę już iść. – Odwróciła się, tuląc w sercu rozkosz i poznawane od nowa bolesne wniebowzięcie pierwszych porywów serca. Sekretne schadzki, czułe słowa, gesty niedostrzegalne dla postronnych… Jakże często ważyli się na nie w przeszłości. Teraz były o wiele bardziej niebezpieczne, lecz mimo to kusiły, podniecały, napawały Laurę radością życia, jakiej nie zaznała, odkąd Rye Dalton odpłynął w siną dal.
Nim odeszła, dogonił ją jego głos:
– Weź ze sobą chłopca. Musi mnie lepiej poznać.
Nie odwracając się, skinęła głową i udała się w kierunku, skąd dochodziły wołania licytatora.
Josiah dostrzegł różnicę w nastroju Rye'a, gdy ten wszedł do warsztatu, żonglując pomarańczami, ale pozostawił ją bez komentarza.
– Masz, stary wilku morski – Rye z łobuzerską miną rzucił mu owoc. – Teraz możesz nie obawiać się szkorbutu. Chłopak już wrócił?
– Tak, i znów dał nogę. Chyba mnie wykorzystuje, bo na starość serce mi zmiękło, jak sam dobrze wiesz, i skutkiem tego muszę sam siedzieć w tej wilgotnej norze i tyrać jak osioł bez żadnej pomocy – zachichotał stary.
– Przytrzymaj go, kiedy wróci. Chcę, żeby mi coś załatwił. Nieco później tego samego dnia Josiah dyskretnie odwrócił wzrok, gdy jego syn wyjął z kieszeni pensa i rozkazał: