– Biegnij do apteki na Federal Street i kup za wszystko łodyżek sarsaparilli. Jedną możesz zjeść, ale nie połam po drodze reszty, powsinogo.
Obiecał Laurze, iż Dan nie dowie się o podarunku dla niej, ale nie wspominał, że chciałby także czymś uraczyć chłopca. Wiedział, że Dan błyskawicznie zostanie poinformowany o łakociach. Skoro nie mógł zmusić Laury, by zrobiła pierwszy krok ku separacji z Danem, może uda mu się sprowokować jej męża.
Tego wieczoru Rye otworzył swój marynarski kuferek. Wciąż miał przed oczami Laurę, stojącą wraz z synkiem w słońcu na tle jaskrawych owoców i drugiego wózka pełnego stokrotek, konwalii i tulipanów. Cóż za niespodziewany zbieg okoliczności! A przecież tak długo chodził po ulicach, wpatrując się w każdą mijaną twarz w nadziei, że ją ujrzy.
Ileż razy w ciągu ubiegłych pięciu lat wyobrażał ją sobie taką jak dziś – wielkie błyszczące oczy, delikatne, kusząco rozchylone wargi i ten wyraz twarzy, świadczący o jej wzajemności.
Obraz Laury nie odstępował go w pierwszych, wypełnionych tęsknotą dniach rejsu, kiedy gorzko wyrzucał sobie, że ją pozostawił. Towarzyszył mu podczas długich godzin, wypełnionych pluskiem morskich fal, które wspinały się na drewniane poszycie dziobu „Massachusets”, obmywając kolana galionowej rzeźby – jedynej kobiety na statku. To z myślą o Laurze cieszył się, gdy cielsko wieloryba przytroczono do burty; Rye ostrzył noże, a bosman wycinał wielkie kawały tłuszczu. Zapamiętany aromat jej skóry pomagał mu wytrzymać czopowanie beczek w duszącym odorze gnijącego tłuszczu, gdy w zamocowanym na pokładzie kotle wrzał i pryskał rozkładający się tran. Imię Laury stało się modlitwą na jego ustach w czasie straszliwego przejścia wokół Hornu, kiedy był niemal pewien, że nie uczyni jej bogatą mężatką, ale ubogą wdową.
Gdy półprzytomny miotał się w gorączce, Laura przychodziła do niego w majakach, dając mu siły do walki o życie.
Teraz, wyjmując ze skrzynki mały, płaski kawałek rzeźbionej wielorybiej kości, przypomniał sobie, jak wspomnienie żony prowadziło jego rękę, gdy próbował wypełnić czymś najtrudniejsze dni morskich rejsów – znane każdemu żeglarzowi dni ciszy morskiej, szarpiące nerwy wszystkich członków załogi od kapitana do ostatniego majtka.
Gdy kapryśny wiatr odmawia swego tchnienia, skazując statek na dryf po pustym bezlitosnym morzu, tęsknota za domem staje się nie do zniesienia. Zmarnowane dni przedłużają rejs nie przynosząc żadnych zysków, rodzą uczucie całkowitej bezsilności, aż w końcu napięte jak postronki nerwy zaczynają puszczać i na pokładzie dochodzi do coraz gwałtowniejszych starć.
Ludzie walczyli z nudą oddając się niewielu dostępnym rozrywkom, wśród nich rzeźbieniu w kości. Kiedy Rye po raz pierwszy wziął nóż do ręki, był niezręczny i niecierpliwy. Pierwsze zatem dzieła, toporne i nic nie warte, wyrzucił później bez żalu za burtę. Nie zniechęcał się jednak i z pomocą kolegów wkrótce wykonał wcale gładką szpilę do rozdzielania żył splatanej liny, a potem laskę. Następnie wziął się za rzeźbioną szkatułkę, a kiedy była już gotowa i wypolerowana do połysku, marynarze, którzy wiedzieli, że na brzegu pozostawił żonę, zaczęli go namawiać, żeby zrobił bryklę.
Była to długa na stopę kościana listewka grubości paznokcia, którą umieszczano w specjalnej kieszonce, biegnącej wzdłuż przodu stanika damskiej sukni – podobnie do listwy, usztywniającej żagiel. Podnosiła biust, była więc bardzo osobistą rzeczą. Ponadto miała przypominać kobiecie o wierności swemu żeglarzowi, dopóki ten nie powróci z rejsu.
Mimo licznych docinków, Rye solidnie przyłożył się do roboty i nigdy chyba spod ręki okrętowego majsterkowicza nie wyszedł przedmiot równie wypieszczony. Rye włożył weń bowiem całą swą tęsknotę i nadzieję na szczęśliwy powrót.
Polerował kość krzemianem węgla, aż stała się jedwabiście gładka jak pierś Laury. Wyrzeźbił na niej splecione dzikie róże z Nantucket, wśród których bawili się z Laurą jako dzieci. Po bokach dodał mewy i delikatne, karbowane serduszko. Potem przez długi czas deliberował nad tym, co napisać, wielokrotnie przepowiadał sobie w myśli i ulepszał krótki wierszyk, aż w końcu zdecydował się na jego ostateczny kształt.
Wyjmując teraz bryklę ze skrzyni, odczytał:
Póki na twej białej piersi Nie spoczną me usta Noś ten znak i o mnie myśl Nim z tęsknoty uschnę.
Kiedy rzeźbił te wersy, nie przypuszczał, że nabiorą tak dosłownego, symbolicznego wręcz znaczenia. Zastanawiał się, czy Laura wrzuci bryklę do komody, czy też będzie ją nosić przyciśniętą do piersi.
Pomyślał o promieniach słońca, rzucających żółty cień na twarz Laury i prześwietlających soczystą cząstkę pomarańczy, wkładanej przez nią do ust. Widział jej dłoń, zaciśniętą na rączce Josha, potem jednak rozluźniającą się z ufnością, gdy Rye kosztował pierwszych rozkoszy ojcostwa.
Jego serce nabrzmiało nadzieją.
ROZDZIAŁ 8
Tej nocy Rye długo nie mógł zasnąć. Podniecony przewracał się w pościeli, aż w końcu, około czwartej nad ranem, wstał i wciągnął przez głowę gruby wełniany golf. W ciemności znalazł po omacku buty, a także wilgotny nos Łajby, która przybiegła sprawdzić, co się dzieje.
Cicho zeszli na dół. Rye przysiadł na najniższym schodku, żeby włożyć buty.
– Może byśmy się tak wybrali w góry, jak za dawnych czasów, staruszko? – szepnął.
W odpowiedzi pies wywalił ozór i radośnie zamachał ogonem. Rye podrapał go pod brodą.
– Chodź – szepnął jeszcze ciszej. Szli obok siebie przez uśpione miasto, Rye czuł na nodze dotyk ciepłego ciała psa. Wyboisty bruk lśnił od wilgoci, ale wkrótce znaleźli się na piaszczystym trakcie, który zwężał się w ścieżkę, prowadzącą przez otulone mgłą wzgórza Shawkemo w kierunku Altar Rock, najwyższego wzniesienia wyspy.
Wspięli się nań i usiedli jak setki razy wcześniej – mężczyzna obejmując ramionami skrzyżowane nogi, pies tuż obok. Niczym dwa posągi czekali rozpoczęcia spektaklu, oglądanego już wspólnie wiele razy, a gdy się zaczął, dłoń mężczyzny oparła się na grzbiecie psa.
Świt jednego z najdłuższych dni w roku nadszedł cicho, znienacka. W kilku ostatnich chwilach, nim na fioletowym niebie pojawiło się słońce, leżąca u ich stóp zatoka wyglądała jak lustro spowite lawendową mgłą. Purpurowe wzniesienia wyspy wychylały się z nicości, zrodzone oddechem oceanu.
Słońce wyjrzało zza krawędzi morza i ukradkiem wspięło się na niebo, rzucając szkarłatnym okiem na Nantucket. Zaraz też warstwy mgły zmieniły się w drżące, różowe ramiona, przeciągające się leniwie, gdy padło na nie czerwonozłote światło poranka.
Las nieruchomych masztów na przystani wyglądał jak wyjęte z ram malowidło; każda łódź miała swego sobowtóra, który leżał obok na szklistej tafli wody.
Na ten właśnie moment zdawało się czekać wszelkie stworzenie na lądzie, w morzu i powietrzu. W ciszy składało hołd cudownej grze światła i barw, zwiastującej nadejście dnia.
Jedna za drugą wypłynęły na zatokę łyski i rozproszyły się w poszukiwaniu srebrzystych piskorzy, mącąc lustrzane odbicia burt, masztów i zwiniętych żagli. Nakrapiany brodziec przebiegł opustoszałą plażę, zataczając się po swojemu, jak gdyby ów poranny spektakl uderzył mu do głowy.
Następne pojawiły się mewy, leniwe złodziejki. Czekały, aż zacznie się połów, by z obfitości jadła uskubnąć coś dla siebie. Tuż po nich – ich ambitniejsze kuzynki, rybitwy, których czereda prowadziła rybaków w morze.
Dzwon w kościele u stóp urwiska wybił pobudkę uśpionemu miastu. Wkrótce też od nabrzeża odbiła pierwsza łódź, a za nią następne, kierując się ku piaszczystej łasze, odciętej przez przylądek, gdzie teraz, w czerwcu, kotłowały się ławice błękitków.