Nie było go dwie godziny. Kiedy po powrocie zobaczył Laurę siedzącą w fotelu, promyk nadziei rozświetlił mu twarz.
– Jeszcze nie śpisz? – zdziwił się.
– Musisz mi pomóc rozsznurować gorset – wyjaśniła. Nadzieja zgasła. Dan powiesił surdut, opierając dłoń na wieszaku nieco dłużej niż zwykle, jak gdyby musiał się czegoś przytrzymać. Potem obrócił się w miejscu i spojrzał na nią.
– Wybacz. Przeze mnie nie mogłaś się położyć.
– Och, Dan, gdzie byłeś?
Patrzył na nią z roztargnieniem przez kilka sekund, nim odezwał się cicho, ze smutkiem:
– Czy ciebie w ogóle to obchodzi? Oczy Laury pociemniały z bólu.
– Oczywiście, że obchodzi. Nigdy dotąd nie wyszedłeś z domu w taki sposób. W… w złości.
Dan obciągnął kamizelkę, zrobił parę kroków i zatrzymał się na środku izby.
– Jestem zły – stwierdził na pozór obojętnie. – Wolałabyś, żebym złościł się w domu?
– Och, Dan, lepiej… – urwała, nie wiedząc, co powiedzieć. Chodźmy do łóżka i zapomnijmy o tym? Udawajmy, że nic się nie stało? Że Rye Dalton rzeczywiście zginął?
Patrzyli na siebie, oboje świadomi, dlaczego Laura nie skończyła zdania. Nie mogli udawać. Rye Dalton stanął między nimi, dzielił ich i we dnie, i w nocy.
Dan westchnął ze znużeniem.
– Już późno – rzekł. – Chodź, pomogę ci się rozebrać. Oboje powinniśmy się trochę przespać.
Przygarbiony, ujął ją za łokieć i powiódł do alkowy.
Kiedy stanął za nią, w jego oddechu poczuła woń alkoholu. Do tej pory Dan prawie nie pił! Ogarnęły ją wyrzuty sumienia. Tymczasem palce Dana wprawnie rozpinały rząd haczyków. Zdjęła suknię, odłożyła ją na bok i czekała. Przez długą, pełną napięcia chwilę nic się nie działo, choć czuła, że Dan patrzy na jej obnażone plecy. Rozsznurował jej gorset, lecz gdy pochyliła się, by uwolnić się z fiszbinowego pancerza, niechcący szturchnęła go pośladkiem i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wciąż za nią stoi. Nagle jego ręce objęły ją wpół i przyciągnęły do siebie zaborczo. Wilgotne wargi wpiły się w jej szyję, rozsiewając zapach brandy.
– Och, Lauro, nie opuszczaj mnie – błagał, gniotąc jej piersi. Poprzez cienkie pantalony czuła jego erekcję. Nie miała ochoty, mimo to nakryła dłońmi jego dłonie i oparła głowę na jego ramieniu.
– Jestem tu, przy tobie, Dan. Zacisnął dłoń na jej łonie tak gwałtownie, że niemal uniósł ją w powietrze.
– Kocham cię, Lauro… zawsze cię kochałem, nawet nie wiesz, jak bardzo… Potrzebuję cię… nie opuszczaj mnie… – Rozpaczliwa litania ciągnęła się w nieskończoność, lecz słowa, które miały ją rozpalić, budziły w niej politowanie. Dan wsunął ręce w pantalony, a ona starała się zmusić swoje ciało do reakcji, ale była sucha i aż się skrzywiła, gdy jej dotknął. Ta obcesowość, tak do niego niepodobna, uświadomiła jej, co się z nim dzieje. Powtarzała sobie, że musi sprawić, by uwierzył w siebie, lecz gdy obrócił ją i pocałował, odór brandy przyprawił ją o mdłości.
– Pieść mnie – błagał. Usłuchała, oczyma duszy widząc o tyleż bardziej męskie ciało Rye'a. Wyrzuty sumienia sprawiły, że włożyła w pocałunki i pieszczoty dużo więcej zapału, niż rzeczywiście czuła. Jednak myśl o Rye'u wywołała pierwsze symptomy podniecenia, więc wspominała go nadal, żeby to sobie ułatwić, zwłaszcza, gdy Dan zrzucił odzież, zdmuchnął świece i przewrócił ją na łóżko. Wgnieciona w pościel, myślała o cząstkach pomarańczy – słodkich i przejrzystych – pozostawiających na wargach lepkie krople soku. Wyobraziła sobie, że Rye je zlizuje, choć to język Dana poruszał się w jej ustach. Jej ciało wreszcie zaczęło coś odczuwać. Po chwili jednak Dan wparł się w nią mocniej i zadygotał. Skończył, gdy dla niej ledwie się zaczęło.
Laura wyobraziła sobie hangar Hardesty'ego. Zachciało jej się płakać. Och, Rye, gdybyś to ty był obok mnie…
Kiedy Dan usnął, ogarnął ją wstyd. Cóż za fałsz: podniecała się myślą o jednym mężczyźnie, by oddać się drugiemu…
ROZDZIAŁ 9
Nazajutrz Josiah nie odezwał się ani słowem, gdy Rye o zwykłej porze zszedł na dół świeżo uczesany, w czystej koszuli schludnie wepchniętej za pas.
– Niedługo wrócę – oznajmił, pewnym krokiem kierując się do drzwi.
Nie było go jednak dłużej niż zwykle. Krążył po targu przez dobre pół godziny, w końcu dał za wygraną. Kiedy wściekle tupiąc podkutymi butami wrócił do warsztatu, usta miał zaciśnięte, a na twarzy wyraz tłumionej furii.
Josiah zmrużył oczy, obserwując go przez chmurę fajkowego dymu.
– Nie spotkałeś jej? – spytał lakonicznie. Rye z całej siły huknął pięścią w stół.
– Do diabła, ona jest moja!
– Dan jest innego zdania.
– Ona chce do mnie wrócić.
– I co z tego, skoro prawo jest po stronie Dana?
– To samo prawo, które ją z nim związało, może ją od niego uwolnić.
Josiah zmarszczył krzaczaste brwi tak, że jego szaroniebieskie oczy niemal zniknęły w ich gęstwie.
– Rozwód? Rye spojrzał na niego wyzywająco.
– Tak, o tym właśnie myślę.
– Na Nantucket?
Te dwa słowa nie wymagały dalszego komentarza. Surowe purytańskie zasady założycieli kolonii wciąż obowiązywały na wyspie.
Rye nigdy nie słyszał, by jakiekolwiek tutejsze małżeństwo się rozwiodło.
Z westchnieniem przysiadł na najbliższej beczce, dłonie zaplótł na karku i pochylił się do przodu, wbijając wzrok w podłogę.
Josiah odłożył strug, wyjął fajkę z ust i nagle zmienił temat:
– Tak sobie myślę: ostatnimi czasy niewiele mam z ciebie pożytku. Rzucasz narzędziami, jakbyś chciał kogoś zabić, łamiesz najlepsze klepki, a te, które namoczyłeś, leżą w wodzie, aż zgniją.
Rye podniósł wzrok. Ojciec był uosobieniem cierpliwości i rzadko się skarżył.
– Poza tym – kontynuował stary, przeciągając głoski w sposób charakterystyczny dla Nowej Anglii – trzeba zamówić zimową dostawę klepek.
Na Nantucket praktycznie nie rosły lasy, Josiah kupował więc z grubsza obrobione klepki od farmerów z kontynentu. Tam drewna było w bród, zaś w długie zimowe wieczory i tak niewiele mieli do roboty. Toteż każdej wiosny dostarczano na wyspę całoroczny zapas dociętych na wymiar deszczułek w zamian za gotowe beczki i antałki, co opłacało się zarówno bednarzowi, jak i farmerom.
– Najlepiej byłoby jechać do Connecticut i dogadać się z tamtejszymi gospodarzami. – Tu Josiah wskazał cybuchem fajki na Rye'a. – Zastanawiałem się właśnie, czy nie mógłbyś tego załatwić?
W tym momencie gniew Rye'a zaczął tracić impet.
Josiah pochylił kędzierzawą głowę nad robotą. Spod struga znów zaczęły spadać spiralne wióry, a smugi dymu unosiły się ku stropowi i tam rozpraszały. Stary mruknął pod nosem, jakby do siebie:
– Gdybym to ja siedział tam na beczce, pomyślałbym i o tym, żeby pogadać o swoich prawach z adwokatami z lądu. Nie przyjmowałbym tego, co mówi Ezra Merrill, za święte objawienie.
Plecy bednarza pochylały się rytmicznie, a potężne ramiona zagarniały kolejne warstwy cedrowego drewna. Patrząc na niego, Rye poczuł ciepło w okolicy serca. Cicho wstał, podszedł do ojca i objął go, czując, jak twarde mięśnie napinają się z wysiłku. Josiah odłożył strug i podniósł mądre oczy na syna, który spoglądał na niego wyzbyty już wszelkiej złości. Spomiędzy zaciśniętych na cybuchu warg wypłynął siny kłąb dymu.
– Pojadę, staruszku – rzekł cicho Rye. – Chyba tego właśnie mi trzeba. Dziękuję.