Wnętrze zapylone było mąką i otrębami, które unosiły się w powietrzu, gdy ziarno zsypywano na pochylnię wiodącą do żaren. Podłoga bezustannie wibrowała od ciosów drewnianych przekładni, łączących ogromne wały z dębowymi ramionami wiatraka. Zapach ziarna był miły dla nozdrzy, młynarz jednak na twarzy zawiązaną miał chustkę, zwłaszcza, iż równocześnie jego czeladnicy przesiewali mąkę przez różnej grubości sita. Uniósł rękę na powitanie i wskazał drzwi; zgrzyt kamieni młyńskich i łomot przekładni uniemożliwiał jakąkolwiek wymianę zdań. Wyszedłszy na zewnątrz, młynarz z ulgą zdjął chustkę i stojąc u stóp młyna załatwiał interesy w miłym letnim słonku. Skrzydła wiatraka skrzypiały cicho, wtrącając do rozmowy swoje trzy grosze.
Josh wynudził się za wszystkie czasy w ciągu trzech dni złej pogody. Gdy tylko niebo nieco się przejaśniło, zaczął błagać matkę, by zabrała go na jagody. Laura cierpliwie wyjaśniła mu, że jeszcze nie dojrzały. Wobec tego naparł się na wizytę u ciotki Jane. Gdy i ten pomysł upadł, pozostała kolejna ulubiona rozrywka Josha – wycieczka do młyna, gdzie czasami pozwalano mu siedzieć na lewarze, gdy woły obracały budowlę zgodnie z kierunkiem wiatru. Lecz tym razem Laura odparła niecierpliwie:
– Nie mam czasu. Muszę wyplewić ogród, a najlepiej robić to zaraz po deszczu.
– Ale, mamo, może pan Pond…
– Joshua! Chłopiec zasępił się. Matka rzadko zwracała się do niego w ten sposób. Z buzią wygiętą w podkówkę snuł się po ogrodzie, z nudów zadając niezliczoną ilość pytań. Przykucnął w bruździe, wskazywał palcem każdy wyrwany przez Laurę chwast i powtarzał: „A co to?”
– Skąd wiesz, że to nie jarzynka? – spytał w końcu.
– Po prostu wiem. Robię to od dawna.
– Ja też bym potrafił.
– Josh, idź się pobaw.
– Tato pozwoliłby mi plewić.
– Ale ja nie jestem tatą i mam masę roboty! – sarknęła Laura nie przerywając pracy.
Malec oparł brodę na kolanie i dziobał palcem w ziemi, nucąc coś pod nosem. W chwilę później z dumą zaprezentował jej wyrwaną z korzeniami rzepę.
– Zobacz, pomagam ci!
– Ojej, Josh… – jęknęła. – Zniszczyłeś młodą rzepę!
– O… – chłopiec spojrzał ze skruchą na swoje dzieło, ale zaraz rozpromienił się. – Posadzę ją z powrotem.
– To nic nie da. – Matka zgasiła jego zapał. – Raz wyrwana roślina zwiędnie i zginie.
– Naprawdę? – Josh był zawiedziony, bo przecież chciał pomóc.
– Owszem – odparła z niesmakiem Laura, wracając do plewienia.
Chłopczyk stał obok niej, uważnie oglądając rzepę.
– Co to znaczy zginąć?
„To, co rzekomo spotkało twego ojca, i dlatego wyszłam za kogoś innego” – przemknęło przez głowę Laurze, nim zdołała się powstrzymać. Poirytowana i wyprowadzona z równowagi warknęła:
– Josh, wyrzuć to i znajdź sobie jakieś inne zajęcie! Nigdy nie skończę, jeśli będziesz bez przerwy zadręczał mnie pytaniami!
Usta dziecka zadrżały, a brudne paluszki zaczęły trzeć oczy. Laura natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Skrzyczała synka, choć przecież miał najlepsze intencje. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej, choć za każdym razem przysięgała sobie, że więcej tego nie zrobi. Chciała być taka, jak Jane, której cierpliwość w stosunku do rozhukanej hałastry można było określić mianem niewyczerpanej. Ale cała różnica polegała na tym, że Jane była szczęśliwa. Szczęśliwy człowiek łatwiej znosi różne niedogodności. Napięcie, w jakim żyła Laura, uzewnętrzniało się przy najmniej spodziewanych okazjach i niestety często skrupiało się na dziecku. Co gorsza, Josh miał rację – Dan by mu wytłumaczył, jak odróżniać chwasty od warzyw, choćby miało go to kosztować wiele czasu i energii.
Josh wpatrywał się w smętnie oklapłe listki. Starał się być dzielny, lecz na złocistych rzęsach zawisły łzy. Laura westchnęła i wyprostowała się.
– Chodź tu do mnie, kochanie.
Malec spuścił głowę jeszcze niżej. Łzy kapały mu teraz na brzuszek.
– Przepraszam cię, słoneczko. Wiem, że chciałeś pomóc. Kiwnął głową, wbijając wzrok w ziemię.
– No chodź, skarbie, bo mama też się rozpłacze.
Podniósł na nią załzawione oczka, wypuścił rzepę i z rozmachem rzucił jej się w objęcia. Laura sama była bliska łez.
Zmieniłam się – pomyślała – chociaż tak się staram, żeby w moim domu panowała harmonia. Jestem szorstka dla Dana i niedobra dla dziecka, i żadnego z nich nie traktuję uczciwie. Och, Josh, gdybyś był dostatecznie duży, by zrozumieć…
Przymknęła oczy, lekko kołysząc malca w ramionach. Po chwili odsunęła go lekko od siebie, żeby zajrzeć mu w twarz.
– Wiesz co? – powiedziała. – Tak naprawdę wcale nie chce mi się plewić. Chyba jednak przejdziemy się do młyna. Muszę zamówić u pana Ponda trochę mąki.
– Naprawdę? – Łzy Josha obeschły w okamgnieniu.
– Naprawdę – pstryknęła go w nos. – Ale najpierw będziesz musiał umyć buzię, ręce i uczesać włoski.
Lecz Josh sadził już przez warzywnik, przeskakując kolejno rzepę, groch, fasolę i marchew.
– Na pewno mnie nie dogonisz! – wrzasnął.
– A właśnie, że tak! – Laura, podkasawszy spódnicę, puściła się za nim w pogoń.
ROZDZIAŁ 10
Dzień był piękny, niebo lazurowe jak skrzydło sójki, lekka bryza rozwiewała trawy. Po południu na lądzie i morzu zapanował spokój i niewiele łodzi manewrowało w przystani u stóp wzgórz. Laura wraz z Joshem wyszła na wrzosowiska, udając się w stronę kopulastych wzgórz. Towarzyszyły im łąkowe skowronki, przyśpiewując najsłodszą muzykę lata. Polne kwiaty odwracały główki ku słońcu, pasikoniki mruczały leniwie, a wysoko w górze zataczały kręgi mewy.
Josh zatrzymał się, by zbadać mrowisko. Laura nie posiadała się z uciechy, patrząc na jego minę. Usta chłopca ułożyły się w duże „ O „.
– Patrz, mamo! Patrz, jaki wielki głaz dźwiga ta mrówka! Laura roześmiała się, spojrzała we wskazanym kierunku i na moment zafascynował ją miniaturowy świat owadów, gdzie ziarnko piasku urastało do rozmiarów głazu.
Po chwili ruszyli dalej piaszczystą ścieżką. Bezleśne wzgórza obsypane były kremowymi główkami królewskich koronek, kołyszącymi się na wietrze.
– Zaczekaj chwilkę! – zawołała Laura i zeszła ze ścieżki, żeby narwać kwiatów. Dodała kilka rumianów o brązowych środkach, a potem wetknęła jeszcze do bukietu żółty dziki krwawnik.
– Widzę młyn! – zawołał Josh, gdy na grzbiecie wzgórza ukazały się ażurowe skrzydła. – Myślisz, że pan Pond pozwoli mi się przejechać?
– Nie wiem, czy zaprzęgnął woły. Laura nie miała kapelusza i gdy podniosła wzrok, schodzące dopiero z południa słońce omal jej nie oślepiło. Skrzydła wiatraka obracały się wolno w złocistej aureoli. Na tle młyna zamajaczył mniejszy, ciemny kształt, i gdy Laura przysłoniła ręką oczy, ujrzała, że ze wzgórza schodzi w ich kierunku jakiś człowiek.