Pewnego pogodnego dnia w połowie września Laura zawołała synka, żeby pomógł jej odmierzać i mieszać składniki wonnej ziołowej mieszanki, które oboje z Joshem zbierali i suszyli przez całe lato.
Malec tęsknym wzrokiem obrzucił płatki róży, skórkę cytrynową i zioła, potem jednak wsadził ręce do kieszeni i potrząsnął głową.
– Nie mam ochoty. Co mu jest? – zaniepokoiła się w duchu Laura.
– Zeszłej jesieni mi pomagałeś. Pamiętasz, jak świetnie się bawiliśmy?
– Wolę wyjść na dwór.
– Jeśli mi nie pomożesz, mole wygryzą dziurki we wszystkich naszych ubraniach – Laura próbowała wszelkich sposobów, lecz bez powodzenia. Josh wzruszył tylko ramionami i skierował się do drzwi.
Kiedy wyszedł, matka długo patrzyła w ślad za nim. Nie wiedziała, jak go wyrwać z tej niezwykłej apatii. Spojrzała na wonną kolekcję na stole i płatki róż nagle rozmyły jej się w oczach. Oparła czoło na dłoni, próbując powstrzymać łzy. Gdyby tylko mogła pogadać o tym z Ryem! Widok spiralnie skręconych skórek cytryny i pomarańczy przypominał jej, jak dawniej co roku o tej porze szła do bednarni po aromatyczne wiórki cedrowego drewna, które dodawała do innych składników. W tym roku będzie musiała się bez nich obejść.
Josh siedział przed domem, dziobiąc patykiem rozsypane muszle. Miał ogromną ochotę wrócić do domu, bo mieszanie było o wiele większą frajdą niż suszenie przypraw, a nawet obrywanie płatków róż. Spojrzał ku zatoce i jego dziecięce usteczka zacisnęły się. Gdzieś tam, na dole, był Rye, a gdyby nie on, Josh mógłby teraz być ze swoją mamą i robić to, co lubi.
Rye uczył właśnie swojego kuzyna, młodego terminatora, jak dopasowywać rozmiarem deszczułki na skopek, kiedy w drzwiach warsztatu stanęła drobna figurka. Josh! Rye nie przerywał pracy, zakładając, że w ślad za nim wejdzie Laura. Minęła jednak pełna minuta i nikt się nie pojawił. Malec stał w progu, uważnie obserwując wnętrze bednarni, zwłaszcza zaś Rye'a. Mężczyzna czuł niemal, jak oczy dziecka śledzą każdy jego ruch. Podniósł wzrok i spostrzegł zaciśnięte wargi i zbuntowany wyraz błękitnych oczek.
– Jak się masz, Josh! – zagadnął. Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, spytał: – Przyszedłeś sam?
Josh milczał. Stał bez ruchu, emanując z siebie nieprzejednaną wrogość. Rye ruszył w stronę drzwi. Po drodze podniósł dwie klepki i porównał ich długość. Gdy zbliżył się do chłopca, ten manifestacyjnie usunął się w bok. Rye wyjrzał na ulicę, ale Laury nigdzie nie było widać.
– Twoja mama wie, że przyszedłeś tu sam?
– Ją to nie obchodzi.
– Tu się mylisz, młodzieńcze. Lepiej wracaj do domu, zanim matka zacznie się o ciebie martwić.
Josh jeszcze wyżej zadarł bródkę.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić. Ty… nie jesteś moim tatą! – Rye nie zdołał nawet zareagować, gdy Josh rzucił się na niego z pięściami, powtarzając: – Nie jesteś moim tatą! Mój tato jest moim tatą, nie ty!
Zanim Rye zdążył otrząsnąć się z osłupienia, chłopiec okręcił się na pięcie i uciekł.
– Joshua! – krzyknął za nim, ale dziecko znikło.
– Niech to wszyscy diabli! – Rye wrócił do środka i z łoskotem cisnął obie klepki pod ścianę. Serce mu biło, dłonie zwilgotniały od potu. Stanął przy stole, zastanawiając się, co robić. Josh był taki wzburzony, taki rozgoryczony… Gdyby dowiedział się o wszystkim od Laury, nie przeżyłby chyba tego tak mocno. Rye był pewien, że matka wyjaśniłaby mu to bardzo delikatnie. Co będzie, jeśli malec nie wróci do domu? Trzeba koniecznie powiadomić Laurę. Jej dom jednak był ostatnim miejscem na wyspie, do którego Rye mógłby się udać. Obrócił się, tknięty nagłą myślą.
– Chad, chcę, żebyś coś dla mnie załatwił.
– Robi się, szefie.
Rozejrzał się za jakimś kawałkiem papieru, nie znalazł żadnego, więc złapał pierwszą rzecz, jaka wpadła mu w rękę: czysty, cienki skrawek cedrowego drewna z deszczułki, którą przed chwilą obrabiał. Kawałkiem węgla drzewnego napisał: „Josh wie. R.”.
– Wiesz, gdzie mieszka Dan Morgan? Chad skinął głową.
– Biegnij tam i oddaj to pani Morgan. Nikomu innemu, rozumiesz? – Rye zmarszczył brwi.
– Jasne, szefie – chłopak uśmiechnął się domyślnie.
– Świetnie. Pędź! Zasępiony patrzył, jak Chad się oddala. Przypomniał sobie dzień, gdy spotkał Laurę i Josha obok młyna. „Lubię cię” rozbrzmiał mu w głowie wesoły szczebiot. Rye roztarł żołądek, obity piąstką dziecka, które w ten sposób starało się zaprzeczyć prawdzie. Zwiesił głowę i westchnął. Czy życie naprawdę nie może być proste? Pragnął tak niewiele. Żony, którą kochał, utraconego syna i domu na wzgórzu. Pragnął tylko tego, co do niego należało. Ojciec klepnął go w ramię.
– Chłopiec ma dopiero niecałe pięć lat. Jest za mały, żeby objąć to rozumem. Kiedy podrośnie, oceni człowieka, jakim rzeczywiście jesteś, nie będzie na ciebie patrzył jak na złodzieja, który skradł mu ojca. Przeżył nielichy wstrząs. Musisz dać mu trochę czasu.
Choć Rye rzadko wylewał przed ojcem swe troski, teraz sam był wstrząśnięty i przygnębiony. Wciąż patrząc na drzwi rzekł:
– Czasem żałuję, że musiałem zejść z pokładu „Massachusets”. Josiah ścisnął go za ramię.
– O, nie, synku. Tak nie możesz mówić.
– Masz rację – mruknął apatycznie Rye. – Przepraszam cię, ojcze. Zapomnij, że to powiedziałem.
Wrócił do pracy, udając spokój, którego wcale nie czuł.
Laura nie zauważyła, że Josh zniknął z podwórka. Kiedy wpadł do domu, poderwała się zaskoczona na dźwięk zatrzaskiwanych z całej siły drzwi. Josh przebiegł przez izbę i rzucił się na łóżko, kryjąc twarz w pościeli. Zerwała się na nogi, rozsypując suche płatki róży.
– Kochanie, co się stało?
Josh wepchnął twarz w poduszkę i rozszlochał się jeszcze głośniej. Gdy próbowała przewrócić go na wznak, wyszarpnął się.
– Josh, kotku, gniewasz się na mnie? Powiedz mamie, co cię trapi? Z poduszki dobiegł stłumiony odgłos. Laura nachyliła się niżej.
– Co mówisz? Josh skarbie, obróć się do mamy. Podniósł głowę i wyłkał:
– Nienawidzę Jimmy'ego!
– Ależ Jimmy to twój najlepszy przyjaciel!
– I tak go nienawidzę. Opowiada… takie straszne… kłamstwa!
– Powiedz mi, co takiego…
W tej samej chwili rozległo się pukanie. Laura zmarszczyła brwi, pogłaskała synka po plecach i poszła otworzyć. Za drzwiami stał zdyszany Chad.
– Pani synek był u nas w warsztacie, psze pani – wysapał bez wstępów. – Pan Dalton kazał oddać pani to. – Wepchnął jej w dłoń skrawek drewna i nim Laura zdążyła podziękować, już go nie było.
Szybko przeczytała wiadomość i przycisnęła cienki wiórek do serca, spoglądając na skulone w łóżku ciałko syna. A więc to cię dręczyło, mój maleńki! Odczytała słowa Rye'a jeszcze raz i kiedy łzy zapiekły ją w oczy, przytknęła nos do wonnego drewna, szukając właściwych słów. Miało ten sam zapach, którym zawsze przesiąknięty był Rye. Nie wiadomo dlaczego wdychając go, poczuła otuchę.
To nasz syn – pomyślała z czułością. Powoli podeszła do dziecka, którego stłumiony szloch wypełniał alkówkę.
– Joshua… – przygładziła jasne loczki na jego karku, zastanawiając się, co zaszło w bednarni. W tej chwili bardziej niż kiedykolwiek żałowała, że nie ma przy niej Rye'a. – Kochanie, tak mi przykro. Chodź do mnie. – Siłą przewróciła go na wznak. Josh opierał się chwilę, potem jednak zarzucił jej ramionka na szyję i przylgnął do niej. Przytuliła go mocno, opierając podbródek na jego główce. – Nie płacz, synku…
– Ale Jimmy mówi, że tato… nie jest moim prawdziwym tatą.