Выбрать главу

– Nie jestem nabytkiem dla pana – rzekł – choć doceniam ofertę. Mam… rodzinę, której nie chciałbym tu zostawić.

– Ojca weźmie pan ze sobą – rzekł serdecznie agent. – Jego wiedza będzie równie cenna jak pańska. Nauczy młodych nie tylko bednarstwa. Zachód to kraina, w której potrzebni są ludzie w każdym wieku. Starzy wnoszą doświadczenie, młodzi płodzą dzieci. Niech mi pan powie, Dalton – Throckmorton rozejrzał się dyskretnie – czy jest pan żonaty?

Rye zesztywniał.

– Nie.

– Hm, szkoda, doprawdy szkoda. – Spojrzenie agenta powędrowało ukradkiem ku lewej dłoni bednarza, na której wyraźnie błyszczała obrączka. Powstrzymał się jednak od uwag, poklepał guziki kamizelki, jakby szykował się do wyjścia, i dodał: – Niemniej w wyprawie wezmą udział również młode damy…

– Nie wątpię – odparł Rye głosem bez wyrazu.

Josiah nagle stanowczo odstawił beczułkę i podniósł się leniwie, mrużąc owiane dymem oczy.

– Młodzieńcze – rzekł do agenta – gdybym był w twoim wieku, dałbym się namówić. Szczególnie w taki dzień jak dziś, kiedy nasza Szara Pani nęka mnie reumatyzmem. – Wyjął fajkę z ust i potarł ją w zadumie. – Mój syn., cóż, on nie ma reumatyzmu, brak mu więc ostrogi do szukania przygód.

Rye poderwał głowę. Miał wrażenie, że ojciec rzuca mu wyzwanie. Josiah ciągnął sucho, nie patrząc na syna:

– Gdybyś tu wrócił, kiedy zacznie go łupać w kościach, powykrzywia mu dłonie i nie będzie już z niego żadnego pożytku… o, tak, wtedy na pewno skorzystałby z okazji.

Jak gdyby potwierdzając, jak nielitościwa może być pogoda na Nantucket, Throckmorton znów kichnął. Wytarłszy dokładnie nos uścisnął dłonie obu Daltonom, najpierw staremu, później młodemu, do którego zaapelował po raz ostatni:

– Niech pan to przemyśli. Ma pan całą zimę, a gdyby zdecydował się pan ruszyć z nami, znajdzie mnie pan w bostońskim hotelu Astor. Wyruszamy z Albany piętnastego kwietnia.

– Lepiej niech się pan rozejrzy za kimś innym. Przykro mi – Rye serdecznie potrząsnął jego dłonią i w chwilę później agent wyszedł.

Josiah założył ręce za pasek spodni na plecach i zadumał się, kołysząc się lekko na piętach. Dym z fajki syczał, przechodząc przez cybuch. Stary spojrzał na drzwi, za którymi przed chwilą zniknął Throckmorton.

– Rzecz warta zastanowienia – rzekł. – Szczególnie dla mężczyzny uwikłanego w paskudny trójkąt, który uwiera go niczym gwóźdź w bucie.

Rye nachmurzył się.

– Radzisz mi jechać?

– Nie mówię, że tak… i nie mówię, że nie. Powiadam tylko, że na tej wyspie zrobiło się trochę ciasno, odkąd mieszkacie na niej obaj: ty i Dan.

Dziwaczna uwaga starego utkwiła jak cierń w myślach Rye'a. Tymczasem wrzesień się skończył, a zaczął październik. Josiah był stary, Rye nie mógł go zostawić. Czyżby ojciec rzeczywiście zgodził się wyjechać? Rye zastanawiał się nad tym dziesiątki razy, nie puszczał jednak pary z ust, bowiem każda rozmowa zdawała się popierać argumenty Throckmortona, a Rye nie był jeszcze gotów ich przyjąć. Pozostawała też Laura i Josh. To prawda, że mógłby ich stąd wywieźć…

Nadeszły pierwsze mrozy, a z nimi najpiękniejsza pora roku na wyspie. Wrzosowiska rozjarzyły się tęczą jesiennych barw, wzdłuż Milestone Road wielkie kępy żurawin przybrały najpierw jaskrawopąsowy, potem rdzawy kolor. Pędy trującego bluszczu płonęły czerwienią i żółcią, a krzaczaste dębowe gaje przypominały stosy świeżo wybitych miedziaków. Woskownica zszarzała; pomarszczone jagody, gotowe do zbioru, wydzielały silną apteczną woń.

W ogrodach mieniły się liście morw, chryzantemy dały ostatni jesienny pokaz. Przymrozek pokrył rumieńcem późne jabłka. Na każdym niemal podwórzu stała tłocznia i zapach jabłek unosił się wszędzie, aż zdawać się mogło, iż cały ocean wypełniony jest słodkim sokiem. Przygotowywano gąsiory jabłecznika, warzono pełne kotły galaretki i musu, a obrane ćwiartki nizano do suszenia i belki stropowe wszystkich domów w Nantucket uginały się pod ich ciężarem.

W domu przy Crooked Record Lane kosze jagód woskownicy czekały na zimne grudniowe dni, idealną porę na robienie świec. Kołyszące się nad głową girlandy jabłek i woreczki suszących się ziół – szałwii, tymianku, majeranku, mięty – wypełniały dom silnym aromatem.

Po południu Laura przybijała młotkiem drewnianą pokrywę na ostatni garnek jabłkowego musu, gdy nagle deszczułka pękła, a jej część wpadła do żółtej owocowej mazi.

Laura cisnęła młotek na stół i zaklęła pod nosem. Wyłowiła ułamany kawał, oblizała go i wrzuciła do pieca. Przejrzała pozostałe pokrywy, lecz nie znalazła żadnej, która by się nadawała.

Zerknęła przez okno na widoczną w oddali zatokę. Zakazana myśl błysnęła jej w głowie. Nic nie stało na przeszkodzie – Josh był u Jane, zbierali dynie. Uklękła i jeszcze raz wypróbowała po kolei każdą pokrywkę. Nic z tego, żadna nie pasowała.

Znów spojrzała za okno. Szare, podbite ołowiem chmury galopowały po niebie jak dzikie mustangi, wiatr unosił opadłe liście morwy i niecierpliwie miotał nimi w szyby. Laura zamknęła oczy i zgarbiła się z rezygnacją. Nie mogę iść do niego – pomyślała. – Garnek da się przykryć talerzem.

W chwilę później jednak już mierzyła sznurkiem jego średnicę. Fartuch frunął na krzesło, Laura zaś pospieszyła ścieżką w dół do bednarni.

Drzwi były zamknięte. Zawahała się lekko i spojrzała w stronę nabrzeża, gdzie nad drzwiami oberży wisiała duża, pomalowana na niebiesko kotwica. Słyszała, że tam właśnie Dan spędza wieczory. Zadrżała, otuliła się mocniej peleryną i pchnęła drzwi. Wewnątrz panował półmrok, na kominku buzował ogień, a w powietrzu unosił się aromat cedrowego drewna, budząc słodkie wspomnienia.

Josiah siedział na zydlu, otoczony chmurą fajkowego dymu. Gdy weszła, podniósł głowę i niespiesznie odłożył skrawak, opierając go o zydel. Potem dźwignął się na nogi i wyjął fajkę z ust.

– Witaj, córko – rozległ się jego niski znajomy głos.

Zawsze ją tak nazywał. Wzruszyła się jeszcze głębiej, gdy stary wyciągnął ramiona na powitanie.

Przytuliła się do oprószonej opiłkami drewna flanelowej koszuli. Dwudniowa szczecina drapała ją w skroń.

– Jak się masz, Josiahu! Odsunął ją na długość ramion i uśmiechnął się pobłażliwie.

– Myślałem, że już nie pokażesz się w tej starej norze, trzpiotko. Laura obejrzała się wokół.

– Kopę lat, Josiahu. Ale wygląda tu i pachnie tak samo, jak zawsze. – Jej wzrok padł na drugi pusty zydel. Poczuła ukłucie rozczarowania.

– Widzę, że rozglądasz się za moim synem.

– Ach, nie, nie… – zapewniła go nieco zbyt pospiesznie. – Ja tylko… przyszłam zamówić pokrywę na garnek.

Josiah zmrużył oczy, poprawił fajkę w zębach i podjął, jak gdyby nie słyszał:

– Wyszedł na chwilę doglądnąć załadunku beczek na pokład „Marthy Hammond”.

Laura przysiadła na wolnym zydlu, udając, że rozgląda się dokoła. Po chwili dała spokój pozorom i spytała cicho:

– Jak on się miewa? Zza jej pleców doleciał cichy świst wydmuchiwanego dymu.

– Tak sobie – mruknął Josiah. – Lepiej od Dana, z tego, co słyszałem.

Laura przybladła.

– Pewnie cała wyspa już wie, że rozpił się po… po śmierci ojca.

– Ano – Josiah podniósł siekierkę i zrogowaciałym palcem uważnie sprawdził ostrze. – Ludzie gadają – rzekł, odstawił narzędzie i pochylił się nad robotą. – Gadają też o DeLaine Hussey. Nie dziwota, skoro zagląda tu co drugi dzień pod byle pretekstem.

Laura zaniemówiła. Spojrzała na pochylające się rytmicznie barki Josiaha.

– DeLaine Hussey?