Uniósł głowę i delikatnie odsunął ją od siebie.
– DeLaine… słuchaj, przepraszam cię. Nie powinienem był tego robić.
– Rye, mówiłam ci przecież: nie szkodzi, że Laura jest dla ciebie najważniejsza.
– Hola, hola! – szepnął, cofając się. – Poprzestańmy dziś na tym, dobrze? Moje życie to w tej chwili jedna wielka ruina. Nie chciałbym cię wciągać w moje kłopoty.
– Wciągać? Rye, nie rozumiesz…
– Rozumiem, ale nie mam do tego prawa – westchnął, cofnął się jeszcze o krok i przygładził włosy.
DeLaine spuściła wzrok. Pospiesznie wciągnęła rękawiczkę.
– Przepraszam, że ci się narzucałam, Rye – szepnęła. – Czy mi wybaczysz?
Położył obie dłonie na jej ramionach.
– Nie ma tu nic do wybaczania, DeLaine. Było mi bardzo miło. – Delikatnie pocałował ją na pożegnanie i dodał: – Dobranoc, DeLaine.
– Dobranoc, Rye. Zawrócił do furtki. Usłyszała skrzypnięcie i kroki Rye'a, cichnące w oddali.
Niech cię wszyscy diabli, Lauro Morgan! – pomyślała. – Jeden mężczyzna ci nie wystarczy?
ROZDZIAŁ 17
Listopad okrył Nantucket grubym płaszczem mgły. Unosiła się na krótko, a gdy po chwili znów zaczynał dąć południowo – zachodni wiatr, na widnokręgu pojawiał się kożuch szarej pleśni, która prędko pełzła po wodzie, by owinąć się wokół wyspy. Po dziesięciu minutach widoczność nie przekraczała dwudziestu jardów. Lodowata wilgoć przenikała do kości. Rybacy wypływali okutani tak, jak gdyby mieli łowić wieloryby u wybrzeży Grenlandii. Ponieważ jednak zarówno mgła, jak rybołówstwo były ściśle związane z życiem na Nantucket, zaciskali zęby, bez skargi znosząc kaprysy pogody.
Okonie i błękitki żerowały przy Rip Point, gdzie fale pływowe rzucały się na płyciznę, żłobiąc i ssąc brzegi w bryzgach, białej piany. John Durning, Tom Morgan i inni codziennie stawali do walki z żywiołem, ciągnąc sieci dłońmi bardziej sinymi od wyławianych ryb.
Zawijające do portu pod koniec dnia kutry wyglądały jak statki – widma z marynarskich legend. Stłumione ludzkie głosy zdawały się dobiegać znikąd, mgła bowiem zniekształcała dźwięki, których słabe echa błądziły w białej pustce niczym jęki upiorów.
Rye spędzał te szare dni z Josiahem, rozmyślając o wiośnie i nowym życiu, jakie mógłby rozpocząć w Michigan z Laurą u boku. Ale czy Laura zdecyduje się w końcu porzucić Dana? A jeżeli tak, czy zdąży legalnie przeprowadzić rozwód? Być może nie zechce opuścić wyspy, na której się urodziła. Rye nie miał wątpliwości, że DeLaine Hussey pojechałaby z nim bez wahania. Tylko czy on tego chciał? Miał całą zimę, by się nad tym zastanowić, nie był jednak pewien, czy jego ojciec, który otwarcie demonstrował swą niechęć, dałby się namówić na wyjazd do Michigan z DeLaine Hussey w roli nowej synowej.
Zabłądził raz z psem na Crooked Record Lane, lecz stojąc na ścieżce uznał, że nie może ni stąd, ni zowąd zapukać do drzwi. Naciągnął głębiej czapkę, ręce wepchnął w kieszenie i spojrzał w okna. Blask świec rozpraszał półmrok, Laura zatem była w domu, a z nią Josh… Rye znów odczul ten sam ból, którego zaznał, gdy chłopiec rzucił się na niego z pięściami, wołając: „Nie jesteś moim tatą!”. Ileż to razy prosił Boga, by malec wreszcie pogodził się z prawdą! Bez ustanku przeklinał wybuchową naturę, która kazała mu wyładować się na Laurze, gdy ta przyszła do warsztatu. Był tak wściekły, że nawet nie zapytał o syna.
Wiatr trząsł nagimi konarami jabłoni i bujał żywopłotem, którego gałązki skrobały w ścianę przybudówki, wydając dziwny, upiorny odgłos.” Rye wzdrygnął się.
Naraz zauważył, że fundamenty domu nie zostały okryte na zimę. Dan zatem pije tyle, że zaniedbuje obowiązki. Wszystkie domy na wyspie zostały zabezpieczone przed zimnym wiatrem, który wciskał się nawet najmniejszą szparką. Rye był pewien, że w ciągu ubiegłych pięciu lat Dan dbał o to każdej zimy. Co za ironia, że teraz, gdy Rye wrócił, Dan był „nieobecny” i Rye musiał go wyręczyć.
Jeszcze raz zerknął w okna i zszedł do miasta poprosić kapitana Silasa, żeby znalazł mu kogoś do tej roboty.
Spadł śnieg, wozy i bryczki zastąpiono saniami. Dzieci ślizgały się na drewnianych łyżwach po zamarzniętych stawach. Wieczorami młodzież rozpalała nad brzegiem ognisko i również bawiła się na ślizgawce. W ciepłych domach stukały druty do robótek, produkując grube wełniane skarpety.
Ładunek wodorostów został dostarczony na wzgórze ku wielkiej uldze Laury. Dotąd obtykała łóżka pierzynami, nad ranem jednak zarówno woda w miednicy, jak i ich nosy zamarzały na kość.
Pewnego dnia na początku grudnia mgła odtoczyła się wreszcie po falach Atlantyku, pozostawiając za sobą niebo pełne chmur tak gęstych, że nawet w dzień było ciemno jak o zmierzchu. Północno – zachodni wiatr zażarcie chłostał wyspę.
Rano Laura, wyjrzawszy za okno, oznajmiła, że dziś będzie robić świece. Josh załagodził już swój zatarg z Jimmym, co dodatnio wpłynęło także na jego stosunki z matką, toteż uradowany zasiadł z nią przy stole by wybierać ogonki z jagód woskownicy.
– Mogę sam wsypać je do sagana? – spytał, gdy przebrana kupka dostatecznie urosła. Część jagód oczywiście wylądowała na podłodze i poturlała się w różne zakamarki, a Josh gonił je na czworakach.
Wyrabianie świec było zajęciem czasochłonnym i nudnym, mieszając więc w kotle Laura była rada, że słyszy szczebiot synka.
– Czy tatuś wróci dziś do domu? – zapytał, gramoląc się na wysoki stołek obok zlewu.
– Oczywiście, że tak. Przecież wraca codziennie.
– Ale czy przyjdzie na kolację?
– Nie wiem, Josh.
– Obiecał mi w tym roku łyżwy i powiedział, że nauczy mnie na nich jeździć.
– Tak? Kiedy?
Josh wzruszył ramionami i wpatrzył się w rozżarzone węgle pod piecem.
– Już dawno…
Moje ty biedactwo – pomyślała. Zaczynało już jej brakować wymówek.
– Poproś, żeby sprawił ci łyżwy na gwiazdkę. Josh zasępił się jeszcze bardziej.
– Ale święta są tak daleko! Jimmy już dwa razy był na ślizgawce. Mówi, że zabrałby mnie ze sobą, gdybym miał łyżwy.
– Mógłbyś przez chwilkę pomieszać jagody? – spytała z ożywieniem, żeby zmienić temat.
– Mogę? – błękitne oczy chłopca błysnęły z podniecenia.
– Przysuń tu stołeczek.
Stanął na krześle, objęty w pasie ramieniem Laury, niezdarnie mieszając szarozielone kulki, które zaczynały się już rozpuszczać, wypełniając żywicznym zapachem cały dom. Gdy na powierzchnię wypłynął czarniawy, tłusty kożuch, trzeba go było ostudzić, zdjąć i przetopić ponownie. Uzyskiwano w ten sposób niemal przezroczysty wosk, gotowy do nalewania do formy. Josh jednak szybko znudził się mieszaniem i wyciągnął się na brzuchu na ławie.
W południe zaczął padać marznący deszcz. Kiedy pierwsze krople uderzyły w szyby, Laura, która właśnie mierzyła i cięła knoty, podniosła głowę.
– O, pada – zauważyła obojętnie, szczęśliwa, że nie musi wychodzić z ciepłego domu.
Po naciągnięciu knotów i zalaniu form pierwszą porcją wosku, zaparzyła herbatę i zrobiła sobie krótką przerwę. Josh stał na krześle, wyglądając przez okno. Deszcz przeszedł w ulewę, która pokryła śnieg błyszczącym lukrem i oblepiła lodem gałęzie drzew, zmieniając je w szare, niezgrabne paluchy.
– Chcę iść na łyżwy – jęknął rozpaczliwie Josh, przyciskając nos do szyby.
Zmierzwiła mu włosy, patrząc, jak oblodzone gałęzie podrygują na wietrze.
– Nikt dziś nie jeździ na łyżwach. Chłopczyk był znudzony i osamotniony, i przez chwilę Laura żałowała, że nie ma więcej dzieci. Ciekawe, ile by ich było, gdyby wszystkie te lata spędziła z Ryem?