– Ponieważ McColl odmówił pomocy, muszę poprosić ciebie. W milczeniu skinęła głową, przerażona, gdyż czuła, że cokolwiek zamierza Rye, nie będzie to miła operacja.
– Powiedz mi, co mam robić. Rye kiwnął głową i warknął:
– Przyniosłeś brandy?
– Myślałem, że to dla wzmocnienia – McColl wręczył mu flaszkę, spoglądając na niego wyniośle.
Rye zignorował go.
– Lauro, nalej brandy do dzbanka. Potem usiądź koło Dana i trzymaj jego rękę, tak, żeby się nie ruszała. – Rye płasko ułożył na desce dłoń Dana.
– Połamiesz mu kości, Dalton. Ostrzegam.
Przez głowę Rye'a przemknęła myśl, że gdyby miał więcej czasu, chętnie złamałby McCollowi szczękę.
– Lepsze to, niż utrata palca – rzekł. – Kości się zrosną. Laura zbladła. Zaczynała się domyślać, w czym rzecz. Rye zerknął na nią z niepokojem.
– Trzymaj mocno, a kiedy ci powiem, lej do otworów brandy. Wytrzymasz, kochanie?
Z trudem przełknęła ślinę, zebrała wszystkie siły, pokładając całe zaufanie w Rye'u, i skinęła głową.
– Dobra, siadaj. Już i tak zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Przeszła na drugą stronę łóżka i usiadła, patrząc, jak Rye poprawia palec Dana na desce.
– Przytrzymaj go tak, jak leży. Palec był zimny i twardy. Rye, oparłszy ostry czubek szydła o opuszkę palca, dwukrotnie puknął weń młotkiem. Szpic zagłębił się w zmrożonym ciele. Laura poczuła, że zawartość żołądka dźwiga jej się do gardła.
– Tylko mi teraz nie zemdlej, kochana. Zerknęła szybko w bok.
– Nie zemdleję, tylko się pospiesz. Szydło przekłuło palec w trzech miejscach.
– Lej – rozkazał Rye. Brandy spłynęła po palcu, zostawiając na ścierce bladobrązowe plamy. McColl wpatrywał się w nich, zafascynowany zarówno samym zabiegiem, jak i pieszczotliwymi słowami, które Rye wypowiadał do Laury. W drzwiach stanął Josh, obok niego zaś przysiadł pies. Byli tak cicho, że nikt ich nie zauważył. W izbie rozlegał się tylko powtarzany stukot młotka o drewnianą rączkę szydła i ciche polecenie: „Lej”. Mężczyzna na łóżku na swoje szczęście pozostawał w omdleniu. Po raz pierwszy w życiu alkohol naprawdę mu się przysłużył: nie tylko chronił go przed odzyskaniem przytomności, ale sprawił też, że palce trzeba było nakłuwać rzadziej, niż byłoby to konieczne w innej sytuacji.
Laura asystowała przy zabiegu z wysiłkiem opanowując mdłości. Przez łzy niewyraźnie widziała dłoń Dana, otarła je więc ramieniem i sięgnęła po następny palec.
Rye bez wahania, spokojnie i pewnie, ustalał głębokość każdego otworu. Laura ośmieliła się podnieść wzrok dopiero wtedy, gdy ostatni palec został nasączony brandy. Ze zdumieniem spostrzegła, że twarz Rye'a jest szara. Otworzył usta, jakby brakło mu powietrza, nagle rzucił szydło i młotek i wypadł z pokoju. W chwilę później trzasnęły drzwi wejściowe.
Spojrzenie Laury napotkało wzrok McColla. Z zakłopotaniem przypomniała sobie, jak Rye nazwał ją kochaną. Potem zobaczyła zapłakaną buzię Josha. Przytuliła go, całując jego włoski, i powiedziała:
– Nie płacz, Joshua. Tatuś wyzdrowieje, zobaczysz. Będziemy się nim opiekować, a kiedy wyzdrowieje, nauczy cię jeździć na łyżwach… – Położyła dziecko w łóżeczku, otuliła kołdrą i szepnęła: – Postaraj się zasnąć, maleńki. Muszę zajrzeć do Rye'a.
Prędko narzuciła włóczkowy szal i wyszła w wietrzną noc. Rye siedział na schodkach, opierając głowę na kolanach. Pies obskakiwał go dookoła, trącał nosem i popiskiwał cicho, próbując sięgnąć twarzy pana.
– Rye, wracaj do środka. Nie masz na sobie nawet kurtki.
– Za chwilę.
Wiatr targnął końcem szala i smagnął Laurę w twarz. Drobiny śniegu kłuły odsłoniętą skórę. Przykucnęła obok i objęła ramiona Rye'a. Dygotał gwałtownie, chyba nie tylko z zimna.
– Już po wszystkim – szepnęła, jakby pocieszała dziecko. – Byłeś wspaniały.
– Wspaniały! – prychnął. – Trzęsę się jak galareta!
– Masz prawo. To, co zrobiłeś, wcale nie było łatwe. Nawet McColl nie miał na tyle odwagi. A ja… Gdyby nie twoja pewność i opanowanie, chyba bym tam zemdlała.
Uniósł głowę i potarł dłońmi policzki.
– Robiłem to po raz pierwszy w życiu.
Delikatnie pocałowała go w czubek głowy, topiąc wargami śnieg na jego włosach.
– Chodź już. Nic na tym nie zyskamy, jeśli ty też złapiesz zapalenie płuc.
Wstał z przeciągłym westchnieniem.
– Jeszcze chwila. Schowaj się do domu, Lauro. Zaraz przyjdę. Zawróciła ku drzwiom, lecz zatrzymał ją głos:
– Dzięki za pomoc. Bez ciebie nie dałbym sobie rady.
Pod czarną kopułą nieba przenikliwie wył wicher. Nagle oboje uświadomili sobie, że oto dokonali czegoś wielkiego. A przecież musieli to zrobić, bo Dan ich potrzebował. Znów, tak jak w dniu śmierci Zacha, byli razem – niczym postacie gobelinu, zastygłe w nim na zawsze, niezdolne do zmiany swych trwale splecionych losów.
ROZDZIAŁ 18
Gdy Rye wrócił do izby, McColl był w sypialni. Laura rozdmuchała ogień w piecu i gotowała wodę na herbatę. Słysząc jego kroki, obejrzała się z imbrykiem w dłoni. Rye, zajęty Danem, dotąd nie miał czasu się jej przyjrzeć. Teraz spostrzegł, że ginie cała w szlafroku z miękkiej różowej flaneli, zapiętym skromnie aż po samą szyję. Wystawały spod niego tylko stopy w szarych, robionych na drutach pończochach. Ogień tańczył na palenisku, podświetlając od tyłu jej włosy, splecione w luźny warkocz. Kiedy zwróciła głowę w jego stronę, krótsze pasemka wokół twarzy zdawały się iskrzyć.
Rye zadygotał, włożył zmarznięte dłonie za pas, by je rozgrzać, lecz dreszcz nie ustawał. Po raz pierwszy od powrotu oglądał Laurę w domowym negliżu – taką, jaką zapamiętał z dawnych małżeńskich dni. Laura, jak gdyby wyczuwając jego myśli, postawiła imbryk i nachyliła się nad kuchnią. Warkocz zakołysał się między jej łopatkami.
Z westchnieniem Rye odsunął od siebie te niepokojące myśli i skupił się na problemie, który stał przed nim teraz. Nie była to odpowiednia pora na wspominki czy pobożne życzenia.
Mijając dziecinne łóżko spostrzegł, że Josh patrzy na niego. Spojrzał z troską w błękitne oczy dziecka. Słaby odblask światła wystarczył, by Rye zobaczył w nich strach i niewypowiedziane pytania. Schylił się, wygładzając zszytą z kwadratów kołdrę, którą Josh był przykryty.
– Twój tatuś… – urwał. Nie, nie tak. Mały znał prawdę, nie musiał się przed nim zgrywać. – Dan wyzdrowieje – rzekł cichym, lecz szorstkim głosem. – Przyrzekam ci to, synu. Razem z twoją mamą dopilnujemy tego.
Mała bródka zadrżała i na jasnych rzęsach nagle zabłysły łzy.
– Musi wyzdrowieć… – odezwał się drżący głosik – bo… bo obiecał, że nauczy mnie jeździć na łyżwach.
Rye poczuł, że też chce mu się płakać. Przyklęknął obok łóżka, podciągnął kołdrę pod brodę chłopca i przez chwilę przytrzymał dłoń na jego piersi. Przez pościel czuł, że wznosi ją trwożny, urywany oddech. Serce wezbrało mu miłością i pochylił się, żeby zrobić to, o czym marzył od dawna: złożyć pocałunek na czole swego syna.
– Przysięgam ci, że wyzdrowieje – szepnął z ustami wtulonymi w rozgrzane włoski, których zapach różnił się od wszystkich dotąd mu znanych, był mleczny i łagodny, zmieszany z wszechobecnym aromatem woskownicy. – A tymczasem możesz sobie popłakać – dodał. – To dobrze ci zrobi i pomoże zasnąć.
Zanim skończył mówić, Josh już płakał. Zdając sobie sprawę, że chłopcu jest wstyd, Rye dodał poufnym tonem:
– Sam nieraz płakałem, więc się na tym znam.
– Pła… płakałeś? – Josh podciągnął kołdrę do oczu.