– Mnie się też tak wydaje – odparła drżącym głosem. Siedzieli jak posągi, patrząc sobie w oczy, a z każdą chwilą świst, dobywający się spomiędzy spieczonych warg Dana stawał się coraz bardziej przenikliwy. Na zewnątrz gałąź tłukła się o okap, a w drugim pokoju ich syn przewrócił się z boku na bok i wymruczał coś przez sen. Świeca rzucała na ścianę dwa cienie, nasycając słodko – gorzkim, nostalgicznym zapachem powietrze nad łożem, które niegdyś należało do nich. Na krótką chwilę przypomnieli sobie przeszłość, kiedy nikt ich nie rozdzielał. Potem przenieśli się w przyszłość, w miejsce zwane Michigan, gdzie na Laurę Morgan i Rye'a Daltona czekało nowe życie. W krainę zielonych, niebosiężnych lasów, w których bednarz bez uszczerbku mógł pracować i sto lat; gdzie chłopiec dorastał i stawał się mężczyzną nie dbając o dawne dzieje; gdzie nikt nie znał ich nazwisk ani losów; gdzie mąż i żona budowali chatę z pni drzew, spali w tym samym łóżku i pławili się w miłości.
Z przerażającą jasnością uświadomili sobie, że to wszystko leży w zasięgu ręki.
Wystarczyło tylko, by… nie zrobili nic.
Problem rozwiązany. Przeszkoda usunięta. Los zwraca im to, z czego ich ograbił.
Świadomość tego spłynęła na nich jak grom. Każde dostrzegało ją w oczach drugiego. Siedzieli bez ruchu, przeżywając ów przełomowy moment.
Kto mógłby ich winić? Ephraim Biddle zaświadczy, że znalazł w śniegu nieprzytomnego Dana, a gdyby ktoś nie chciał wierzyć słowom pijaka, potwierdzi je Hector Gorham, oberżysta. Nawet awantura z McCollem stanowiła dowód, jak bardzo Rye dbał o dobro przyjaciela. I czyż nie było wiadomo, że zawieja zatrzymała doktora Foulgera na drugim końcu wyspy?
Siedzieli naprzeciw siebie niczym woskowe manekiny, przepowiadając w duchu tę listę wymówek, świadomi, iż ta właśnie chwila może całkowicie odmienić całe ich przyszłe życie.
Kocham cię, Lauro – mówiły surowe błękitne oczy.
Kocham cię – odpowiadały zatroskane brązowe.
Chwila ta trwała tylko kilka sekund.
Porażeni nagłym objawieniem, chylili się ku sobie z przeciwległych stron łóżka.
I nagle, jakby niespodziewanie prysnął zły czar, równocześnie zerwali się na nogi.
– Musimy go przenieść bliżej ognia.
– Pomogę ci.
– Nie, ty przynieś tu Josha. Zamienimy ich miejscami. Masz czyste prześcieradła?
– Tak.
– A jagody do przetopienia?
– Całe stosy!
– A cebulę na kompres?
– Tak, a jeśli nie podziała, jest jeszcze olejek eukaliptusowy, mięta i gorczyca, i…
Nagle zatrzymali się w biegu. W ich oczach płonął teraz święty ogień oddania.
– Będzie żył, na Boga! – poprzysiągł Rye. – Będzie żył!
– Musi żyć!
Dwóch śpiących zostało sprawnie zamienionych miejscami. Zamykane łóżko Josha idealnie nadawało się na łaźnię parową. Położyli w nim Dana, a gdy Laura wcierała w jego pierś olejek eukaliptusowy, Rye zrobił z prześcieradeł rodzaj komina, którym para z gotujących się jagód woskownicy kierowana była do alkówki. Ogrzali cegły, zawinęli je w koce i włożyli do łóżka, żeby utrzymać ciepło.
Kiedy Dan spoczął w gęstych obłokach pary, przez omdlenie zaczął przesączać się ból. Chory jęknął i rzucił się w pościeli.
Laura z troską ściągnęła brwi.
– Jak on to zniesie?
– Będziemy go poić brandy – odparł Rye, nawet nie unosząc głowy. – Przynajmniej raz w życiu wyjdzie mu to na dobre.
I tak zrobili.
Wczorajsze przekleństwo dziś stało się błogosławieństwem. Uśmierzające właściwości alkoholu otępiły chorego, a długotrwałość procesu przygotowywania świec pozwoliła na stały dopływ aromatycznej pary, rozluźniającej zastoje w płucach Dana. Co godzinę dawali mu do picia brandy, pospiesznie zamykając za sobą drzwi alkówki, żeby utrzymać wewnątrz ciepłą wilgoć. Kombinacja alkoholu i gorącej parówki podziałała jak narkotyk: Dan pozostał uśpiony przez długie godziny, zamiast znosić tortury zmasakrowanych palców. Jego oddech brzmiał teraz jak chrapliwy grzechot, przerywany atakami wyczerpującego kaszlu, który unosił Dana z pościeli i zwijał go w pół. Inhalacja spełniała swe zadanie.
Czekali na pierwsze ponure symptomy obumierania skóry: łuszczenie się cienkich warstw naskórka. Nic takiego nie nastąpiło. Końce palców były opuchnięte i czerwone, najwyraźniej krążyła w nich zdrowa krew. Kiedy ich najgorsze obawy się nie potwierdziły, Rye rzekł do Laury:
– Pójdę do miasta zawiadomić Hildę. Ojca też, bo na pewno się martwi.
Podniosła głowę, żeby na niego spojrzeć. Cień nocnego zarostu pokrył jego brodę i górną wargę. Włosy miał potargane, a oczy przekrwione.
– Najpierw musisz coś zjeść – oświadczyła. – Sam wyglądasz jak siedem nieszczęść.
– Przegryzę coś u ojca.
– Nie bądź śmieszny, Rye. Pod kuchnią się pali, zresztą odmroziłam już rybę.
Usmażyła mu okonia panierowanego w kukurydzianej mące, tak, jak lubił. Nigdy nie przypuszczał, że pierwszy od powrotu posiłek przy własnym stole spożyje w takich okolicznościach. Josh siedział naprzeciw, przyglądając się z uwagą wszystkim zmianom, ale wobec Rye'a nadal wyraźnie zachowywał dystans. Laura stała przy kuchni mieszając czarną, bulgoczącą maź, której nie można było długo zostawiać bez dozoru. Z alkowy dochodził ciągły kaszel Dana, przerywany od czasu do czasu słabym jękiem lub mamrotaniem zbyt cichym, by można je było zrozumieć.
Rye ubrał się do wyjścia.
– Niedługo wrócę. Potrzeba ci czegoś?
Łyżka na chwilę znieruchomiała w garnku, a oczy Laury uniosły się ku niemu.
Przecież wiesz, czego mi potrzeba – pomyślała.
Świadoma, że Josh im się przygląda, uśmiechnęła się i pokręciła głową, podejmując mieszanie.
W przebłysku wspomnienia znów była wiosna, Rye wrócił z rejsu i zastał ją tak jak teraz – z łyżką w dłoni.
Nie był wcale pewien, czy ma dość silnej woli, by opuścić wyspę.
Kiedy otworzył drzwi, nawiany do wysokości bioder śnieg załamał się i wpadł do izby. Josh nie posiadał się z zachwytu. Rye przystanął i spojrzał na podłogę.
– Nabałaganiłem…
– Ja się tym zajmę – Laura szła już z miotłą. Przy okazji zajrzała mu w oczy i szepnęła: – Trzymaj się.
– Bez obaw.
Łajba błyskawicznie dała nurka w śnieżną biel. Za nią wyszedł Rye, zamykając za sobą drzwi.
Okna pokryte były parą, która zbierała się w narożach i zamarzała, tworząc zgrubiałe trójkąty lodu. Laura przetarła kawałek szyby, żeby spojrzeć, jak Rye i Łajba brną przez śnieżne zaspy. Rye sadził wielkie kroki, pies natomiast jak delfin płynnymi skokami wynurzał się na powierzchnię. Laura cichutko odmówiła modlitwę dziękczynną za to, że Rye był przy niej, kiedy tak bardzo go potrzebowała. Potem odwróciła się, żeby zamieść śnieg.
Josh przez cały czas warował przy oknie, nie mogąc się doczekać powrotu Łajby. Godzinę później zawołał:
– Mamo, idą! Jest ich dwoje!
– Dwoje?
– To chyba babcia! Laura stanęła za nim i wyjrzała na zewnątrz. Rzeczywiście, Hilda Morgan wypuściła się na mróz w towarzystwie Rye'a i jego psa. Laura otworzyła drzwi i powitała ją krótkim muśnięciem w policzek. Śnieg i wiatr wpadły do środka, porywając do tańca płomienie na piecu i wdmuchując wirujący popiół do komina.
– Jak on się czuje? – zapytali chórem Rye i Hilda, gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły.
– Bez większych zmian. Otrząsnąwszy śnieg z butów, Hilda obejrzała prowizoryczny namiot, w którym leżał Dan.
– Widzę, że nie próżnowaliście – zauważyła, podała płaszcz Laurze i podeszła do syna.
Została aż do zmroku, okazując się przy tym ogromnie pomocna. Zastępowała Laurę przy topieniu jagód, naciągała knoty w formach i nalewała wosk. Była to bystra kobieta, która potrafiła błyskawicznie i trafnie ocenić sytuację. Laura i Rye zaoszczędziliby jej opowieści, w jaki sposób Danowi przytrafił się wypadek, Hilda jednak była przeciwieństwem Dahlii Traherne. Domyśliła się, że zawinił pociąg do kieliszka, zanim jeszcze Josh poinformował ją o wszystkim, co zaszło zeszłej nocy. Zauważyła również, jak starannie Laura i Rye unikali wszelkich zbliżeń, krzątając się po domu.