Nie uśmiechał się. Patrzył jej prosto w oczy. Jego głos, choć cichy, brzmiał stanowczo i twardo. Laura czuła, że mówi to, co myśli. Zrozumiała także to, czego nie dopowiedział: że odjedzie na wiosnę z nią czy też bez niej. W głębi serca wiedziała, że Rye ma słuszność. Uratowali Danowi życie. Zresztą, czy mieli inne wyjście? Oboje go kochali i tak miało pozostać. W ciągu ostatnich dni Laura nauczyła się jednak, że miłość wymaga czasem rzeczy strasznych.
Przypomniała sobie szydło, zagłębiające się w ciele Dana, a potem rozdygotaną postać, skuloną na schodkach. Pamiętała gniew Rye'a i jego litość na widok niepotrzebnej rany na piersi przyjaciela. Znów przeżyła grozę tej brzemiennej chwili, gdy będąc o krok od zbrodni odkryli prawdę: że muszą ocalić Dana, by ocalić siebie.
Rye wciąż czekał. Patrzył na nią oczyma, w których było zmęczenie długą walką o czyjeś życie. Tak, Dan będzie żyć. Oni też muszą żyć. Istniała tylko jedna odpowiedź.
– Pojadę z tobą – rzekła cicho. – Oboje pojedziemy, ja i Josh. Ale do tego czasu w żaden sposób nie zhańbimy Dana.
– Oczywiście, że nie.
Co dziwne, uzgodnili te warunki tonem dwojga kupców dobijających targu. Pora, by ich serca zaczęły śpiewać, jeszcze nie nadeszła, póki Dan leżał chory. Na to będzie czas później, gdy przyjdzie wiosna, czas powrotu do życia.
ROZDZIAŁ 20
Dan ocknął się rankiem czwartego dnia. Otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że leży w łóżku Josha. Ręce go bolały; przemknęło mu przez myśl pytanie, czy przypadkiem nie przyciął sobie drzwiami wszystkich palców. Miał wrażenie, że próbuje oddychać na głębokości dwudziestu pięciu stóp i woda boleśnie uciska mu płuca. Język przysechł do podniebienia, jak na koszmarnym kacu, w głowie zaś huczała boja dzwonowa rozkołysana na wzburzonym morzu.
Z wysiłkiem odwrócił głowę. Przy jego łóżku jak gdyby nigdy nic siedział Rye, rozparty w fotelu z nogą przełożoną przez kolano.
– Dzień dobry – rzekł.
– Rye? – wychrypiał Dan, usiłując bez powodzenia podnieść się na łokciu.
– Leż spokojnie, przyjacielu. Masz za sobą ciężkie przejścia. Dan przymknął powieki, bo światło dzienne wzmagało jeszcze pulsujący ból głowy.
– Co ty tu robisz? – spytał.
– Czekam, aż się obudzisz. Dan podniósł rękę, ciężką jak nasiąknięta kłoda, i dotknął nią czoła, na nowo budząc piekielny ból w palcach.
– Nie znalazłoby się trochę wody? – wychrypiał.
Rye natychmiast schylił się, podłożył mu dłoń pod głowę i przytknął kubek do ust. Cudownie chłodna woda spłynęła kojąco w spieczone gardło. Z wysiłku Danowi zabrakło tchu.
– Co się stało? – spytał, gdy słabość minęła. – • Schlałeś się jak świnia, przewróciłeś na ulicy w największej zawierusze, jaka dotknęła Nantucket od lat, rozbiłeś sobie czerep o bruk i leżałeś tam, aż odmroziłeś ręce i nabawiłeś się zapalenia płuc.
Dan z niedowierzaniem otworzył oczy i spojrzał na Rye'a, który znów usadowił się w fotelu, splótłszy dłonie na brzuchu. Mimo ostrej przygany jego głos brzmiał tak, jak za dawnych czasów. Wrogość rozwiała się.
– Narozrabiałem, co?
– I to jak!
– Kiedy to się stało?
– Cztery dni temu.
– Cztery dni! – Dan obrócił głowę na poduszce i skrzywił się z bólu.
– Na twoim miejscu nie ruszałbym się tak gwałtownie. Przez cały czas trzymaliśmy cię w gorącej parze. Teraz będziesz miał kaca, który przyćmi wszystkie poprzednie.
– Gdzie jest Laura?
– Poszła na targ. Zaraz wróci. Dan uniósł prawą rękę i przyjrzał się palcom.
– Coście ze mną zrobili? Boli jak diabli. Rye zachichotał.
– Ciesz się, że masz palce. Zagoją się.
– Rozumiem, że nie masz zamiaru mi współczuć, co, Dalton? Kącik ust Rye'a wygiął się w górę.
– Ani trochę. Omal nie straciłeś palców u rąk i nóg. Co ja mówię, w ogóle powinieneś był spocząć sześć stóp pod ziemią, ale cmentarz zamarzł na kość i nie wiedzieliśmy, gdzie cię pochować.
Mimo bólu Dan nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Przyjrzał się uważnie przyjacielowi.
– Byłeś tu przez cały czas?
– Laura też. Dan dostał nagle ataku kaszlu. Rye podał mu chustkę, a potem gorącą herbatę z imbirem, octem i miodem. Pozwolił choremu przez chwilę odpocząć, nim odezwał się rzeczowo:
– Słuchaj, Dan, jest parę rzeczy, które chcę ci powiedzieć, zanim wróci Laura. Wiem, że okoliczności są niesprzyjające, ale być może jest to jedyna szansa, żebyśmy porozmawiali bez świadków. – Rye pochylił się w przód, splótł dłonie, zmarszczył brwi i spojrzał Danowi prosto w oczy. – Byłeś jedną nogą w grobie, stary, i to wyłącznie z własnej winy. Przyglądałem się, jak powoli staczasz się na dno. Ręczę ci, na tej wyspie nikt nie byłby zaskoczony, gdybyś zamarzł na śmierć tam, gdzie upadłeś, opoju. Przejrzyj na oczy! – dodał niecierpliwie.
– Marnujesz życie. Użalasz się nad sobą i trwonisz najcenniejszy dar, jaki masz od Boga: twoje zdrowie. – Rye pochylił się do przodu.
– Zgoda, miałeś powody do zmartwień, ale czy wiesz, jak dręczyłeś Laurę? Wyrzuty sumienia zabijały ją za każdym razem, gdy półprzytomny wtaczałeś się do domu, chociaż wcale nie była to jej wina!
Rye zamilkł na chwilę.
– Chcę być z tobą szczery i ufam, że zrozumiesz, iż mówię to wszystko nie z wrogości do ciebie, a dlatego, że chciałbym zobaczyć, jak bierzesz się w garść i na powrót stajesz się człowiekiem.
Rye przyjrzał się swoim dłoniom, złożonym między rozstawionymi kolanami.
– Na wiosnę wyjeżdżam na Terytorium Michigan. Laura zgodziła się jechać ze mną. Oczywiście dotyczy to również Josha. Masz trochę czasu, żeby się z tym pogodzić. Możesz znieść to jak mężczyzna albo wrócić pod Niebieską Kotwicę i dalej chlać na umór. Zrobisz, co zechcesz; to nie moja sprawa. Chodzi mi o Laurę, bo jeśli wyjedzie stąd przekonana, że zniszczyła ci życie, do końca swoich dni nie pozbędzie się tego brzemienia. Proszę cię, żebyś ją oszczędził. A jedyny sposób, w jaki możesz to uczynić, to przestać pić i… i…
Rye nagle ze świstem wypuścił powietrze i ukrył twarz w dłoniach.
– Zaraza! – warknął. – Myślałem, że to będzie łatwiejsze.
– Zerwał się, wsunął dłonie za pas i obrócił się plecami. Dan patrzył na niego z tą samą tkliwą nostalgią, jakiej doznał pięć lat temu, żegnając w porcie „Massachusets”.
– Do licha, Dan! – Jasnowłosy bednarz obrócił się w jego stronę.
– Nie chcę cię ranić, ale kocham Laurę. Oboje próbowaliśmy to w sobie zwalczyć, ale pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć. Przysięgam ci na wszystkich świętych, że nie tknąłem jej będąc w tym domu i nie zrobię tego aż do wiosny. Na wiosnę zabiorę ją ze sobą, poślubioną czy nie. Chciałbym jednak, żebyśmy odjechali… jeśli nie z twoim błogosławieństwem, to przynajmniej bez gniewu.
W ich wzajemnym stosunku nastąpiła nieokreślona zmiana. Być może zdali sobie sprawę, że nawet rywalizacja o kobietę nie jest w stanie zniszczyć długoletniej przyjaźni. Kochali Laurę, ale również szanowali się nawzajem. Gdyby pozostali na tej samej wyspie, cierpieliby obaj. Dlatego też nadszedł czas rozstania. Błękitne oczy Rye'a, w których nie było już gniewu, zaszkliły się podejrzanie.
W tej samej chwili weszła Laura z Joshem, wnosząc ze sobą zimny podmuch.