Выбрать главу

Stanęła przy stole, nie wiedząc, co powiedzieć. Czy ten milczący, strapiony mężczyzna jest nadal jej mężem? Patrzył na jej ręce i Laura nagle zdała sobie sprawę, że nieświadomie gniecie pasek fartucha. Spuściła ręce i usiadła na ławie naprzeciw Dana. Miała wrażenie, że jej nerwy są z cienkiego szkła, które zaraz pryśnie. W izbie panowała trudna do zniesienia cisza. Docierały tu tylko zwykłe odgłosy wyspy: brzęk młotów, krzyki mew, dzwony rozkołysanych pław oraz odległy świst parowca z Albany, który właśnie przybijał do nabrzeża.

Laura pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Minęło kilka długich minut nim znów odważyła się spojrzeć na męża. Bawił się łyżką, przyciskał ją do stołu i kręcił nią, jak gdyby chciał wywiercić dziurę w blacie.

Kiedy zauważył, że na niego patrzy, odłożył łyżkę, a jego dobrze utrzymane dłonie legły płasko na stole. Potem westchnął, chrząknął i powiedział:

– Cóż…

No, odezwij się – beształa się Laura w duchu. Ale od czego zacząć?…

Dan odchrząknął ponownie i usiadł prosto.

– Gdzie jest Josh? – spytała cicho.

– Spałaszował obiad i poszedł się bawić.

– Nic nie jadłeś – zauważyła, zerkając na jego talerz.

– Nie byłem głodny – bąknął, unikając jej wzroku.

– Dan… – Laura wyciągnęła rękę, ale dłoń Dana nie wybiegła jej na spotkanie; spoczywała bezwładnie jak drewniana kłoda.

– Nie wygląda na nieboszczyka – wykrztusił niezręcznie. Laura splotła ręce na kolanach, wpatrując się w talerz, który Dan dla niej przygotował.

– To prawda – przyznała.

– Długo tu był?

– Tu? – nie zrozumiała.

– W tym domu.

– Wiesz, kiedy „Omega” przybiła do portu.

– Niezbyt dokładnie. Nikt mnie nie uprzedził, że z pokładu zszedł Rye Dalton. Zabawne, prawda?

Laura ponownie nakryła dłonią jego dłoń.

– Och, Dan, przecież między nami wszystko zostało po staremu… Wyrwał rękę, zerwał się na równe nogi i odwrócił twarz.

– To dlaczego czuję się tak, jak gdyby ziemia nagle usunęła mi się spod stóp?

– Dan, proszę cię…

Obrócił się na pięcie i postąpił krok w jej stronę.

– Siedzę tu, przy jego stole, w jego domu, z jego…

– Dan, przestań!

Słowa: jego żoną wibrowały w powietrzu tak wyraźnie, jak gdyby zdążył je wypowiedzieć na głos. Wszystko, co tu się znajdowało, należało kiedyś do Rye'a Daltona – i sprzęty, i ludzie. Dan Morgan nie potrafił pogodzić się z tym, że jego przyjaciel gotów upomnieć się o swoją własność.

– Chodź tu, usiądź i skończ obiad – powiedziała Laura. Opuścił ręce i spojrzał na nią bezradnie.

– Muszę wracać do kantoru. Czy będziesz… czy dasz sobie radę?

– Oczywiście – wstała, żeby odprowadzić go do drzwi i podała mu surdut. Dan zdjął z haka kapelusz, ale zamiast go włożyć, niezdecydowanie powiódł palcem wzdłuż ronda. Serce Laury ścisnęło się z żalu.

Dan zrobił krok w stronę drzwi, zatrzymał się, wciągnął głęboki oddech, potem zawrócił i przycisnął ją do piersi tak mocno, że zabrakło jej tchu.

– Do zobaczenia przy kolacji – szepnął udręczonym głosem. Laura bez słowa skinęła głową. Dan oderwał się od niej i szybko wyszedł z domu.

Idąc wysypaną muszlami ścieżką niemal po śladach Rye'a, uświadomił sobie, że w ten właśnie sposób – krok za Ryem – idzie przez całe życie.

Gdy wyszedł, z oczu Laury popłynęły łzy. Wróciła do izby pełnej przedmiotów przypominających dziwaczny splot losów ich trojga. Widelec Dana wciąż leżał na stole; pięć lat temu Rye jadał tym samym widelcem. W alkowie stał rząd drewnianych żołnierzyków, którymi w dzieciństwie bawił się Dan Morgan. Skrzynkę na warzywa zrobił Rye dla matki Dana. Fotel został kupiony przez Dana wkrótce po ślubie z Laurą, za to stojący obok niego taboret był weselnym prezentem dla Laury i Rye'a.

Wbrew woli Laura zajrzała do bokówki, spoglądając na łóżko. To w nim wraz z Ryem poczęli syna, w nim rodziła Josha i obok niego siadał Dan, kiedy odwiedzał ją w połogu. Oglądał różowy, rozwrzeszczany tłumoczek i mawiał: „Chłopak kropka w kropkę poda się do Rye'a.” Wiedział, że Laura to właśnie chce usłyszeć. Tak, łóżko było jakby symbolem łączących ich więzi. Korzystali z niego wszyscy troje. Sterczący róg wezgłowia, rzeźbiony na kształt kokosa służył jako wieszak na męskie surduty. Na toczonej poręczy Laura zaciskała dłonie tak w ekstazie, jak w bólu.

Poczuła skurcz w gardle i odwróciła wzrok.

Który z nich – myślała – jest nadal moim mężem? Cokolwiek miała jej przynieść przyszłość to pytanie nurtowało ją najbardziej.

Pół godziny później Laura znała odpowiedź. Wyszła z gabinetu Ezry Merrilla, jedynego prawnika na wyspie, z uczuciem, że nie jest w stanie powrócić do wypełnionego wspomnieniami domu. Choć była dorosła i sama miała dziecko, pragnęła pobiec i schronić się w ramionach matki.

Zostawiła Josha u Ryersonów i skręciła w Brimstone Street, do domu rodziców. Znów opadły ją wspomnienia: biegali tu w trójkę na długo przedtem, nim złączyły ich jakiekolwiek przysięgi. Miała ochotę porozmawiać z kimś, kto znał ich historię od samego początku.

Przekraczając próg, Laura zdała sobie sprawę, że u Dahlii Traherne nie znajdzie pomocy.

Dahlia nie potrafiła kierować własnym życiem, cóż dopiero udzielać rad innym. Urodzona malkontentka, wychodziła na swoje, narzekając bez przerwy na błahe problemy; gdy ich zabrakło, wymyślała nowe.

Jej mąż, Elias, był żaglomistrzem. Urodził się na wyspie i przez całe życie zszywał płótna, ale nigdy pod nimi nie popłynął, bo na najmniejszą wzmiankę Dahlia dostawała kolejnego ataku urojonej choroby i musiał przysięgać, że jej nie opuści. Zmarł, kiedy Laura miała dwanaście lat, i mówiło się wówczas, że to własna żona wpędziła go do grobu. Bardziej złośliwi twierdzili wręcz, iż konał z radością, że się od niej uwolni. Powiadano także, że po śmierci męża Dahlia Traherne powinna była krócej trzymać córkę, by ta nie włóczyła się po wydmach z chłopakami, co w żadnym razie nie uchodzi dziewczęciu, zwłaszcza, gdy matka nawet palcem nie kiwnie w tej sprawie. Niektórzy wszakże znajdowali usprawiedliwienie słabego charakteru Dahlii, stwierdzając lakonicznie: „Cóż, ona nie pochodzi z wyspy.”

W istocie, Dahlia urodziła się na kontynencie, choć przeżyła w Nantucket trzydzieści dwa lata. Jednakże nawet po upływie dalszych stu nie uznano by tu jej za swoją. Przybysze na zawsze pozostawali „tymi z lądu”. Być może właśnie ów lekceważący dystans sprawił, że Dahlia zupełnie straciła pewność siebie i stała się bezwolną, kwękającą istotą.

– O, Laura! – jęknęła boleśnie, witając córkę. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, kochanie.

– Mamo, czy mogłabym z tobą porozmawiać? Dahlia wyczuła, że jej córka boryka się z jakimś problemem, i zawahała się, jak gdyby miała opory przed wpuszczeniem jej za próg. Ale Laura wyminęła ją i weszła do środka, z ciężkim westchnieniem opadła na ławę przy stole i odezwała się drżącym głosem.

– Rye żyje. Dahlia poczuła kłujący ból w skroniach.

– O, nie… – jęknęła.

– Wrócił do Nantucket.

– O Boże! Ale dlaczego… co… – dłonie Dahlii bezwiednie uniosły się do czoła, nim jednak zdążyła czmychnąć po lekarstwo, Laura zaczęła mówić. Na długo przed końcem opowieści rozterka Dahlii ustąpiła przerażeniu.

– Chyba nie masz zamiaru się z nim… spotykać, kochanie? Laura przyjrzała się siedzącej naprzeciw kobiecie, czując, że opadają jej ręce.