Выбрать главу

— Oj, gadasz jak dorosły. — Astor prychnęła z miażdżącą pogardą dziesięciolatki.

— Przecież jestem dorosły — odparłem. — I staram się być takim dorosłym, jakiego potrzebujecie. — Choć zęby mnie bolały od wstrzymywania narastającego głodu, mówiłem serio, co jednak w najmniejszym stopniu nie złagodziło dezaprobaty widocznej w ich spojrzeniach.

— Myśleliśmy, że jesteś inny — stwierdziła.

— Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym być jeszcze bardziej inny i nadal wyglądać jak człowiek.

— To nie fair — odezwał się Cody i w jego oczach zobaczyłem małą mroczną bestyjkę, która uniosła głowę i zaryczała na mnie.

— Owszem, to nie fair. — Rozwinąłem temat. — W życiu nic nie jest fair. Fair to brzydkie słowo i proszę nie używać przy mnie takiego języka.

Cody patrzył na mnie z rozżaleniem, ale w jego twardym spojrzeniu dostrzegłem zimne wyrachowanie, takim jeszcze go nie widziałem, i nie wiedziałem, czy chcę chłopaka trzepnąć, czy dać mu ciastko.

— Nie fair — powtórzył.

— Posłuchaj — powiedziałem — to coś, na czym się znam. Niech to będzie pierwsza lekcja. Normalne dzieci w dni szkolne chodzą spać o wyznaczonej porze.

— Nienormalny — odparował i wysunął dolną wargę tak daleko, że można by za nią wstawić jego podręczniki.

— I o to chodzi — wyjaśniłem mu. — Dlatego musisz zawsze normalnie wyglądać, normalnie się zachowywać, sprawiać na otoczeniu wrażenie normalnego. I jeszcze jedno: musisz robić dokładnie to, co ci każę, bo inaczej nie mamy o czym mówić. — Wyraźnie nie był do końca przekonany, ale miękł. — Cody. Musisz mi zaufać i robić wszystko po mojemu.

— Muszę — mruknął.

— Tak. Musisz.

Bardzo długo na mnie patrzył, po czym przeniósł wzrok na siostrę, która spojrzała na niego. To był cud komunikacji bezgłosowej; widziałem po nich, że toczą długą, ogromnie zawiłą rozmowę, choć nie padło ani jedno słowo. Wreszcie Astor wzruszyła ramionami i odwróciła się do mnie, mówiąc.

— Musisz obiecać.

— Niech będzie — odparłem. — Obiecać co?

— Że zaczniesz nas uczyć — oświadczyła, a Cody skinął głową.

— Niedługo.

Odetchnąłem głęboko. Tak naprawdę nigdy nie miałem żadnych szans pójść do nieba, które i tak uważałem za byt wysoce hipotetyczne. Ale żeby zdecydować się na coś takiego, zgodzić się zrobić z tych obszarpanych potworków schludne, dobrze wykształcone potworki — cóż, pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że moje poglądy na temat nieba nie okażą się mylne.

— Obiecuję — odpowiedziałem. Popatrzyli po sobie, spojrzeli na mnie i poszli.

A ja zostałem z torbą pełną zabawek, pilną sprawą do załatwienia i cokolwiek ostudzonym zapałem.

Czy tak wygląda życie każdej rodziny? Jeśli jest to typowe, jak można coś takiego znieść? Po co ludziom więcej niż jedno dziecko, ba, po co im dzieci w ogóle? Miałem przed sobą ważny i pożyteczny cel, a tu nagle wyskakuje mi coś, z czym jeszcze nigdy nie musiała się borykać żadna mamusia z przedmieścia. W totalnym oszołomieniu nie mogłem sobie przypomnieć, o czym myślałem ledwie parę chwil temu. Mimo że słyszałem zniecierpliwiony pomruk Mrocznego Pasażera — dziwnie przytłumiony, z nutką niepewności — trochę potrwało, zanim wziąłem się w garść i znów przeistoczyłem się ze Skołowanego Papcia Dextera w Zimnego Mściciela. Trudno mi było odzyskać lodowaty spokój, towarzyszący zwykle poczuciu gotowości i zagrożenia; prawdę mówiąc, nie pamiętałem nawet, gdzie zostawiłem kluczyki od samochodu.

Jakoś je znalazłem i chwiejnie wypadłem z gabinetu. Wymamrotałem do Rity nic nieznaczące czułe słówka i nareszcie wyszedłem z domu w noc.

4

Śledziłem Zandera dość długo, by poznać jego rozkład zajęć, a że był czwartkowy wieczór, dokładnie wiedziałem, gdzie go zastanę. Czwartkowe wieczory spędzał w Światowej Misji Boskiego Światła — zapewne doglądał inwentarza. Przez jakieś półtorej godziny po — uśmiecha się do personelu i weźmie udział w krótkim nabożeństwie, a potem wypisze czek pastorowi, potężnemu Murzynowi, który kiedyś grał w NFL. Pastor podziękuje z uśmiechem, a Zander chyłkiem wymknie się tylnymi drzwiami do swojej skromnej miejskiej terenówki i pokornie pojedzie do domu, opromieniony cnotliwym uczuciem, jakie płynie tylko z prawdziwie dobrych uczynków.

Ale dziś wieczorem nie będzie jechał sam.

Dziś wieczorem Dexter i jego Mroczny Pasażer dołączą do niego i zabiorą w podróż, jakiej jeszcze nie było.

Najpierw jednak zimne i ostrożne podchody, uwieńczenie tygodni dyskretnej obserwacji.

Zaparkowałem wóz zaledwie kilka kilometrów od domu Rity, przy dużym, starym kompleksie handlowym Dadeland, i poszedłem pieszo na pobliską stację Metrorail. W pociągu rzadko panował tłok, nawet w godzinach szczytu, ale ludzi było akurat tyle, że nikt nie zwracał na mnie uwagi. Ot, uprzejmy człowiek w modnych, ciemnych ciuchach, z torbą sportową w ręku.

Wysiadłem jedną stację za centrum i przeszedłem sześć przecznic dzielących mnie od misji. Czułem rosnące napięcie, przywracające mnie do stanu niezbędnej gotowości. O Codym i Astor pomyślimy później. Tu i teraz, na tej ulicy, cały płonąłem zimnym, ukrytym światłem. Oślepiający pomarańczoworóżowy blask specjalnych latarni mających odstraszać bandytów nie mógł zmyć ciemności, którą z każdym krokiem otulałem się coraz ciaśniej.

Misja miała siedzibę na rogu niezbyt ruchliwej ulicy, w przerobionym sklepie. Przed wejściem gromadzili się ludzie — normalne, skoro w środku rozdawali jedzenie i ubrania, a w zamian chcieli tylko, żebyś na tych parę chwil odstawił flaszkę rumu i wysłuchał wielebnego, który wytłumaczy ci, dlaczego pójdziesz do piekła. Nawet mnie się wydawało, że to całkiem przyzwoity układ, ale cóż, nie byłem głodny. Poszedłem dalej, w stronę parkingu na tyłach budynku.

Niby było tam trochę ciemniej, ale dla mnie i tak zdecydowanie za jasno, tak jasno, że prawie nie dało się dostrzec księżyca, choć czułem, że jest tam, na niebie, i uśmiecha się złośliwie, kiedy widzi nasze małe, wijące się, kruche życie, ustrojone girlandami potworów istniejących tylko po to, aby je odbierać wielkimi, pełnymi bólu kęsami. Potworów takich jak ja i Zander. Ale od dziś będzie o jednego mniej.

Obszedłem parking wkoło. Wyglądało na to, że nic mi nie grozi. Nikogo w zasięgu wzroku, nikt nie siedział ani nie drzemał w żadnym z samochodów. Jedyne okno z widokiem na okolicę było małe, osadzone wysoko w tylnej ścianie misji i miało matową szybę — ubikacja. Krążyłem coraz bliżej samochodu Zandera, niebieskiego dodge'a du — rango ustawionego przodem do ściany obok tylnego wyjścia. Nacisnąłem klamkę w drzwiach dodge'a — zamknięty. Obok zaparkowany był stary chrysler, czcigodna fura pastora. Stanąłem za nim i czekałem.

Z torby sportowej wyciągnąłem białą jedwabną maskę i opuściłem ją na twarz, poprawiając otwory na oczy. Jeszcze tylko pętla z mocnej żyłki i gotowe. Zaraz się zacznie. Mroczny Taniec. Nieświadom, co go czeka, Zander wyjdzie w noc drapieżcy, noc ostrych niespodzianek, w ostateczną, okrutną ciemność spełnieniem dzikim przeszytą. Już wkrótce beztrosko opuści swój świat i znajdzie się w moim. A wtedy…