Выбрать главу

Tylko czym ten system był teraz? Czym był Dexter bez Mroku?

Jak w ogóle będę mógł żyć, a co dopiero uczyć dzieci, jak żyć, gdy miałem w sobie tylko bezdenną szarą próżnię? Starzec powiedział, że Pasażer wróci, jeśli odczuję wystarczająco silny ból. To znaczy co, będę musiał zadać sobie tortury fizyczne, żeby go wezwać? Niby jak? Dopiero co stałem w płonących gaciach i patrzyłem, jak wrzucają Astor do ognia, a to nie wystarczyło, żeby ściągnąć Pasażera z powrotem.

Myślałem, myślałem i nic nie mogłem wymyślić, aż w końcu nastał świt i przyjechali Debora, antyterroryści i Chutsky. Na wyspie nie znaleźli nikogo ani niczego, co mogłoby wskazywać, gdzie się wszyscy podziali. Ciała starca, Wilkinsa i Starzaka zostały oznaczone i zapakowane do worków, i całą grupą załadowaliśmy się do wielkiego śmigłowca Straży Przybrzeżnej, który przetransportował nas na stały ląd. Cody i Astor oczywiście byli wniebowzięci, choć znakomicie udawali, że nie zrobiło to na nich wrażenia. A po tym, kiedy Rita ich wy ściskała i oblała łzami, a reszta towarzystwa z zadowoleniem pogratulowała sobie dobrej roboty, życie potoczyło się dalej.

Właśnie tak: życie toczyło się dalej. Nie wydarzyło się nic nowego, moje problemy pozostały nierozwiązane i nie objawił się żaden nowy kierunek. Po prostu wróciła szara, upierdliwa rzeczywistość, która dobiła mnie dużo bardziej skutecznie, niż mógłby tego dokonać cały ból fizyczny na świecie. Może starzec miał rację — może byłem wynaturzeniem. Tylko że nawet to zostało mi odebrane.

Uszło ze mnie powietrze. Czułem się nie tylko pusty w środku, ale wręcz skończony, jakbym zrobił już wszystko, co miałem do zrobienia na tym świecie, i została ze mnie sama skorupa, która mogła tylko żyć wspomnieniami.

Wciąż łaknąłem wyjaśnienia tej nieobecności, która tak mnie dręczyła, ale go nie dostałem. I pewnie tak już zostanie. W moim odrętwieniu nigdy nie doznam bólu dość głębokiego, by przywołać Mrocznego Pasażera. Wszyscy byliśmy bezpieczni, źli ludzie poumierali albo zniknęli, ale jakoś miałem wrażenie, że mnie to nie dotyczy. Że brzmi to samolubnie? Cóż, nigdy nie kryłem, że jestem nieuleczalnym egocentrykiem, no chyba że ktoś akurat patrzył. Teraz oczywiście będę musiał się z tym kryć bez przerwy i ta myśl napełniła mnie niejasną, znużoną odrazą, z której nie mogłem się otrząsnąć.

To uczucie nie odstępowało mnie przez następnych kilka dni, aż w końcu usunęło się w cień na tyle, żebym powoli zaczął się godzić z moją nową dożywotnią dolą, Dextera Sponiewieranego. Nauczę się chodzić zgarbiony i ubierać na szaro, a dzieciarnia zacznie mi płatać złośliwe figle, bo będę taki smutny i posępny. Aż w końcu, w jakimś żałośnie starym wieku, po prostu przewrócę się przez nikogo niezauważony i wiatr rozniesie moje prochy po ulicy.

Życie toczyło się dalej. Dni przechodziły w tygodnie. Vince Masuoka rzucił się w wir przygotowań, znalazł nowego, bardziej sensownego kucharza, zabrał mnie na przymiarkę smokingu i, kiedy nadszedł dzień ślubu, punktualnie odstawił mnie do zarośniętego kościoła w Coconut Grove.

Stałem więc przed ołtarzem, wsłuchany w muzykę organową, i czekałem cierpliwy i otępiały, aż Rita nadciągnie środkiem kościoła, żeby dać się zakuć ze mną w kajdany. Naprawdę piękna scena, szkoda tylko, że nie mogłem tego docenić. Do kościoła przyszło mnóstwo ładnie ubranych ludzi — nie wiedziałem, że Rita miała tylu znajomych! Może teraz i ja powinienem zacząć jakichś kolekcjonować, żeby stali przy mnie, gdy wiódł będę moje szare, bezsensowne życie. Ołtarz tonął w kwiatach, a Vince stał u mojego boku, pocił się z nerwów i co kilka sekund odruchowo wycierał ręce w nogawki spodni.

Nagle organy ryknęły głośniej, na co wszyscy wstali i obejrzeli się za siebie. A oto i oni: Astor na czele, w pięknej białej sukience i włosach zakręconych w sprężynki, z ogromnym koszem kwiatów w dłoniach. Za nią Cody, w małym smokingu, z przylizanymi włosami, niósł aksamitną poduszeczkę, na której leżały obrączki.

Rita szła ostatnia. Kiedy zobaczyłem ją i dzieci, nagle przez głowę przebiegła mi wizja całej udręki, jaka czekała mnie w moim nowym, nudnym życiu, wywiadówek, rowerów, hipotek i zebrań patroli obywatelskich, zbiórek harcerskich, piłki nożnej, nowych butów i aparatów na zęby. Przede mną rozciągała się martwa, nijaka, wtórna egzystencja, i myśl ta sprowadzała straszliwą, wręcz nieznośną męczarnię, torturę, jakiej jeszcze nie zaznałem, i ból tak gorzki, że zamknąłem oczy…

I naraz poczułem w sobie dziwne mrowienie, jakby rosnącej satysfakcji; mówiło, że wszystko jest tak, jak być powinno, teraz i zawsze, i na wieki wieków; że co Bóg złączył, człowiek niech nie rozłącza.

Zadziwiony tym poczuciem słuszności, otworzyłem oczy i spojrzałem na Cody'ego i Astor, którzy wchodzili po stopniach, by stanąć koło mnie. Astor promieniała szczęściem — takiej jej jeszcze nie widziałem — i to dało mi pewność, że jest, jak ma być. I Cody, z taką godnością drobiący małymi, niepewnymi kroczkami, tak poważny na swój powściągliwy sposób. Zauważyłem, że porusza ustami, jakby chciał mi przekazać jakąś tajną wiadomość, zatem spojrzałem na niego pytająco. Jego wargi drgnęły znowu i schyliłem się lekko, żeby go usłyszeć.

— Twój cień — powiedział. — Wrócił.

Wyprostowałem się powoli i zamknąłem oczy, tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, żeby powitał mnie znajomy syczący chichot.

Pasażer wrócił.

Otworzyłem oczy i znów zobaczyłem świat taki, jaki być powinien. Nieważne, że stałem otoczony przez kwiaty, światło, muzykę i szczęście ani że Rita pięła się po stopniach zdecydowana przywrzeć do mnie na zawsze. Świat powrócił do równowagi; znów stał się miejscem, gdzie księżyc śpiewał hymny przy wtórze mruczando ciemności, przerywanego tylko kontrapunktem ostrej stali i radością polowania.

Koniec z szarością. Życie na powrót stało się mozaiką jasnych ostrzy i ciemnych cieni, domeną Dextera ukrywającego się w świetle dnia, by wyskoczyć spośród nocy i być tym, czym być mu przeznaczone: Dexterem Mścicielem, Mrocznym Kierowcą tego, co znów w nim siedziało.

I kiedy Rita stanęła obok mnie, poczułem, jak po mojej twarzy rozlewa się bardzo szczery uśmiech, którego nie starły ani wszystkie piękne słowa, ani dotyk ręki ściskającej moją dłoń, bo znów mogłem to powiedzieć i wiedzieć, że teraz to już na zawsze.

Tak. Och, tak.

Już wkrótce.

Epilog

Wysoko ponad bezsensowną krzątaniną miasta TO patrzyło i czekało. Jak zwykle, dużo było do oglądania, a TO nigdzie się nie spieszyło. Robiło to już wiele razy i robić będzie zawsze, bez końca. Po to istniało. W tej chwili możliwości pojawiło się bez liku i TO mogło spokojnie je rozważyć, aż znajdzie tę właściwą. A wtedy zacznie od nowa, zgromadzi wiernych, da im ich jasny cud i znów przyjdą zachwyt, radość i narastające poczucie słuszności ich bólu.

To wszystko powróci. Trzeba tylko zaczekać na właściwy moment.

A TO miało przed sobą całą wieczność.