Выбрать главу

— Irley, Malcolm. Chcę mieć ich broń, zapasowe magazynki, sprzęt medyczny i zakonserwowaną żywność. Bierzcie się do roboty! — rozkazał Quinn, gdy do chaty wpadli pozostali zesłańcy.

— Ann, staniesz na warcie przed domem. Manani przyjedzie tu pewnie na koniu, poza tym trzeba uważać na Geralda. — Rzucił jej strzelbę. Złapała broń i energicznie pokiwała głową.

Irley i Malcolm zabrali się do przetrząsania pólek.

— Stul gębę! — wrzasnął Quinn na Paulę.

Zamilkła, wpatrując się w niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Jackson Gael cisnął ją w kąt, gdzie skuliła się ze strachu.

— Od razu lepiej — mruknął Quinn. — Imran, posadź Lawrence’a na krześle i pozbieraj do kupy wszystkie buty, jakie tylko znajdziesz w domu. Będziemy ich potrzebować. Przed nami daleka droga.

Loren zobaczyła, jak przy kwadratowym stole kuchennym zesłańcy opuszczają ostrożnie na krzesło młodego mężczyznę z okrwawionymi stopami. Twarz miał poszarzałą i mokrą od potu.

— Znajdźcie mi tylko jakieś bandaże i parę butów, to już sobie poradzę — powiedział Lawrence. — Naprawdę, Quinn, nic mi nie będzie.

Quinn pogłaskał go po czole, sczesując palcami mokre kosmyki jasnych włosów.

— Wiem. Strasznie się nabiegałeś, Lawrence. Dałeś z siebie wszystko. Naprawdę, jesteś najlepszy.

Loren dostrzegła wyraz uwielbienia w oczach młodzieńca.

A później Quinn wyciągnął z kieszeni nóż rozszczepieniowy. Próbowała coś powiedzieć, kiedy ostrze ożyło w rozbłysku żółtego światła, lecz z jej gardła wydobyło się tylko charczenie.

Quinn wbił Lawrence’owi nóż w kark, tak aby ostrze przeszło przez mózg.

— Najlepszym z najlepszych — szepnął. — Boży Brat przywita cię w mroku Nocy.

Paula otworzyła usta w niemym krzyku, gdy ciało Lawrence’a osunęło się na podłogę. Loren pochlipywała z cicha.

— Cholera, Quinn! — zaprotestował Irley.

— A co? Musimy się stąd wyrwać, i to jak najszybciej. Spójrz na jego nogi, przez całą drogę trzeba by go niańczyć. Zaraz by nas złapali. Chciałbyś tego?

— Nie — wymamrotał Irley ponuro.

— Przecież gdyby go złapali, dłużej by się męczył — mruknął Quinn pod nosem.

— Słusznie postąpiłeś — odezwał się Jackson Gael. Odwrócił się do Pauli i wyszczerzył zęby. Stęknęła, próbując wcisnąć się głębiej w kąt. Złapał ją za włosy i postawił na nogi.

— Mamy mało czasu — rzekł Quinn niezbyt pewnie.

— Wystarczy. Prędko się uwinę.

Loren usiłowała się podnieść, gdy krzyki Pauli rozbrzmiały z nową siłą.

— Nieładnie — powiedział Quinn. Rąbnął ją butem w skroń.

Padła na plecy niczym zepsuty, niezdolny do ruchu mechanoid.

Świat stał się zamazany, kształty przysłonięte szarymi plamami.

Widziała jeszcze, jak Quinn ściąga ze ściany strzelbę Pauli, bez pośpiechu sprawdza stan magazynku i strzela do Franka. Potem odwrócił się i skierował lufę w jej stronę.

* * *

W dżungli rozległ się ostry dźwięk gwizdka, zwołujący myśliwych na zbiórkę. Scott Williams westchnął i podniósł się z ziemi, strzepując zeschłe liście z wytartego kombinezonu.

Bałwany! Przypuszczalnie w zaroślach chował się danderil.

Cóż, już nigdy się o tym nie przekona.

— Ciekawe, co się stało? — zdziwił się Alex Fitton.

— Nie wiem — odparł Scott. Nie przeszkadzało mu towarzystwo Alexa. Facet miał dwadzieścia osiem lat i lubił sobie pogadać, nawet z zesłańcem. Znał też parę dobrych świńskich kawałów. Polowali razem regularnie.

Znowu zabrzmiał sygnał.

— Chodźmy — mruknął Alex, poirytowany.

Zaczęli się przedzierać w stronę źródła dźwięku. Spomiędzy drzew wynurzały się kolejne pary myśliwych, a wszyscy zmierzali tam, gdzie tak natarczywie gwizdano. Ciągle ktoś o coś pytał. Nikt nie wiedział, dlaczego są wzywani. Gwizdek oznaczał z reguły nieszczęśliwy wypadek albo koniec polowania.

Scott zdumiał się bardzo na widok gromady ludzi ustawionych w szeregu na niewielkim pagórku. Musiało ich być ze czterdziestu albo i pięćdziesięciu. Na przedzie stał Rai Molvi, to on ze wszystkich sił gwizdał. Scott czuł, jak wszystkie oczy kierują się na niego, gdy wdrapywał się na stok u boku Alexa Fittona.

Na szczycie rosło wielkie, rozłożyste drzewo kaltukowe, którego grube konary sięgały nad przeciwny stok wzgórza. Do jednej z niższych gałęzi umocowano trzy sznury z włókna krzemowego.

Gromada osadników rozstąpiła się w ciszy na boki, tworząc szpaler prowadzący do drzewa. Teraz już mocno zaniepokojony Scott wszedł między ludzi i zobaczył, co wisi na sznurach. Jemima była ostatnia, wciąż charczała i kopała nogami w powietrzu. Twarz jej spurpurowiała, oczy wychodziły z orbit.

Próbował uciekać, lecz trafili go w udo laserowym impulsem i zawlekli pod drzewo. Alex Fitton osobiście zacisnął mu pętlę na szyi. Policzki miał mokre od łez, ale cóż: był szwagrem Rogera Chadwicka.

* * *

Gerald Skibbow omal nie wyzionął ducha, pędząc do swojego obejścia. Wracał z odnalezioną owcą na sznurku, kiedy dostrzegł smugę dymu. Orlando, owczarek alzacki, hasał zadowolony wśród wysokiej trawy. Wiedział, że dobrze się spisał, gdyż nie zgubił tropu zagubionej owcy. Gerald z pobłażliwym uśmiechem patrzył na jego wybryki. Pies był już prawie dorosły. Dziwne, ale z tresurą Orlanda najlepiej radziła sobie Loren.

Gerald przewędrował tego ranka chyba z pół sawanny; nie mieściło mu się w głowie, jak przeklęta owca mogła zajść tak daleko w ciągu zaledwie paru godzin. Gdy ją odnalazł, pobekiwała nad skrajem stromego wąwozu jakieś trzy kilometry od zagrody. Dobrze chociaż, że sejasy nie wychodziły z dżungli na Iowy. Nie sprawiały mu też dotąd żadnych kłopotów krokolwy, które przemierzały trawiaste równiny; z daleka tylko widywał lśniące, na wpół skryte w zieleni sylwetki, a czasem w nocy słychać było ryki.

Kiedy jednak dzieliły go od domu dwa kilometry, dostrzegł w dali ów straszny, wijący się leniwie ku niebu szarobiały kosmyk dymu, którego źródło leżało poniżej linii horyzontu. Obezwładniła go nagła trwoga. Pozostałe gospodarstwa były oddalone wiele kilometrów, zatem dym mógł ulatywać tylko z jednego miejsca. Miał wrażenie, jakby jego własna krew wyciekała prosto w bezchmurne, lazurowe niebo. Gospodarstwo było dla niego wszystkim, zainwestował w nie całe swoje życie, poza nim nie widział dla siebie nadziei.

— Loren! — zawołał. Puścił owcę luzem i zaczął biec. — Paula! — Strzelba laserowa obijała się o jego nogę, więc i jej się pozbył. Orlando szczekał zajadle, udzielało mu się wzburzenie Geralda.

Wszystko przez tę trawę, przez tę cholerną trawę. Czepiała się z uporem nóg, przeszkadzała w biegu. Wciąż się potykał na nierównościach terenu. Padał jak długi, ocierając sobie ręce i tłuJcac kolana. Ale tym się nie martwił. Wstawał i biegł dalej. I tak w kółko.

Sawanna niejako spijała z niego dźwięki: ciężkie sapanie, szelesty trawy na spodniach, jęki podczas upadków — rozpływały się w gorącym, nieruchomym powietrzu, które jakby się nimi żywiło, zachłanne na najcichszy odgłos.

Najstraszniejsze było ostatnie dwieście metrów. Wbiegł na niewielkie wzniesienie, gdzie ukazało mu się całe gospodarstwo. Jedynie szkielet pozostał po zabudowaniach, ogień wciąż lizał twarde, czarne dźwigary. Poszycie dachu i deski ścian spłonęły już do cna, szczątki odpadały niczym płaty zgniłej skóry, zbierając się w stosy na obrzeżu.