Zwierzęta się rozbiegły. Wystraszone przez gorące i buchające płomienie, staranowały ścianę palisady. Przebiegły jakieś sto metrów, potem strach je opuścił. Teraz wałęsały się bez celu po okolicy. Gerald dostrzegł przy stawie konia i dwie świnie: gasiły spokojnie pragnienie. Reszta zwierząt błąkała się wśród traw.
Nic więcej się nie ruszało. Ani jeden człowiek. Gerald toczył wokoło otępiałym wzrokiem. Gdzie się podział Frank, gdzie Loren i Paula? Co się stało z zesłańcami? Czyż nie powinni gasić pożaru?
Wstrząśnięty, zbiegł z pagórka, choć oddech palił go w płucach, a nogi ciążyły jak z ołowiu. Wysoko pod niebo wzlatywały snopy jasnych, złocistych iskier. Konstrukcja domu skrzypnęła jękliwie, po czym zapadła się z łoskotem. Gdy runęły ostatnie belki, jeden straszny okrzyk rozpaczy wydarł się z piersi Geralda.
Przystanął piętnaście metrów od pogorzeliska.
— Loren? Paula? Frank? Gdzie jesteście?! — Jego wołanie uleciało w niebo razem z iskrami. Nikt mu nie odpowiedział. Za bardzo się bał, żeby teraz wchodzić między zgliszcza. Wtem usłyszał żałosny skowyt Orlanda. Podszedł do psa.
To była Paula. Kochana Paula, ta sama dziewczynka, która w arkologii siadywała mu na kolanach i z dzikim chichotem próbowała go ciągnąć za nos. Ta, która wyrosła na śliczną kobietę, silną i zrównoważoną. Która rozkwitła w tej nieujarzmionej krainie.
Paula. Oczy wpatrzone ślepo w roje iskier. Dwucentymetrowy otwór w samym środku czoła, osmalony promieniem lasera strzelby myśliwskiej.
Z knykciami wetkniętymi do ust Gerald Skibbow patrzył osłupiały na córkę. Nogi się pod nim ugięły i upadł wolno na zdeptaną trawę.
I tak go zastał Powel Manani, kiedy nadjechał po czterdziestu minutach. Jedno uważne spojrzenie wystarczyło, by wiedzieć, co tu zaszło. Cały połączony z nienawiścią gniew, który narastał w nim od rana, przybrał teraz formę jakiegoś złowieszczego wyciszenia.
Zbadał tlące się resztki domu. W środku natknął się na trzy zwęglone ciała, co zrazu wydało mu się dziwne, póki w drugim mężczyźnie nie rozpoznał Lawrence’a Dillona.
Quinn chciał szybko uciec, to oczywiste. A stopy Lawrence’a były w opłakanym stanie już wtedy, gdy zabił Vorixa. Chryste, co za zimny drań z tego Quinna.
Pytanie tylko, dokąd mógł się udać?
Pozostało jeszcze sześciu skazańców. Wcześniej Powel odwiedził gospodarstwo Nichollsów, gdzie drugi zespół robotników budował stodołę. Karabinek maserowy kładł trupem jednego po drugim, a wszystko na oczach przerażonej rodziny. Później im tłumaczył, dlaczego tak postąpił. Mimo to patrzyli na niego jak na jakieś monstrum. Ale tym się nie przejmował. Nazajutrz mieszkańcy wioski przekonają wątpiących, że nie było innego wyjścia.
Powel wbił wzrok w oddaloną o kilometr linię lasu. Gdzieś tam ukrywał się Quinn, to nie ulegało wątpliwości. Chyba że…
Równie dobrze mógł wrócić do wioski. Był teraz prawdziwym bandytą, potrzebował broni i żywności, zapasów pozwalających mu opuścić hrabstwo Schuster. W lasach mała szajka rozbójników była w stanie przez długi czas wywijać się z rąk szeryfów czy nawet komisarzowi (zakładając, że gubernator zechce go wysłać).
Orlando węszył pod nogami. Powel pogłaskał go w zamyśleniu. Jakże brakowało mu teraz Vorixa, który wytropiłby Quinna w ciągu godziny.
— Racja — rzekł do owczarka. — Chce wrócić do Aberdale.
— Powel miał obowiązek powiadomić osadników o tym, co się tutaj stało. Quinn z pewnością zabrał z domu broń. Dzięki Bogu, że kolonistom zezwalano jedynie na strzelby myśliwskie, a nie sprzęt większego kalibru.
Gerald nie odezwał się słowem, kiedy Powel nakrył Paulę brezentową płachtą zdjętą ze schnącego stogu siana. Potem pozwolił się odprowadzić na bok i posłusznie dosiadł Sango.
Obaj ruszyli przez sawannę z powrotem do zagrody Nichollsów. Nieopodal Orlando biegł raźnie w gęstej trawie. Za nimi nad stawem zaczynały się zbierać porzucone zwierzęta, zdezorientowane na wolności, której nigdy przedtem nie zaznały.
Jay Hilton czuła się znudzona. Wioska wyglądała bardzo dziwnie, kiedy nikt nie pracował na polach i w ogródkach. Późnym popołudniem wszystkie dzieci musiały wrócić do domu. Okolica zdawała się wymarła, choć spacerując bez celu swojskimi ścieżkami, Jay dostrzegała w oknach zlęknione twarze ludzi.
Matka nie chciała z nią rozmawiać, co zdarzało się niezwykle rzadko. Po powrocie z poszukiwań Cartera McBride’a położyła się na łóżku i patrzyła w sufit. Nie dołączyła do oddziału, który wraz z panem Mananim tropił zesłańców.
Jay minęła kościółek. Ojciec Elwes jeszcze nie wrócił. Wiedziała, że zrobił coś bardzo złego, i nie chodziło wcale o picie — wywnioskowała to z zachowania pana Mananiego, gdy wspomniała o księdzu. Mimo wszystko nie powinien po zmroku chodzić sam po dżungli. A słońce kryło się już za wierzchołkami drzew.
W jej wybujałej wyobraźni pustą dżunglę wypełniły różnorakie obrazy. Ksiądz przewrócił się i skręcił nogę w kostce. Stracił kierunek i błąkał się na oślep po lesie. Bronił się na drzewie przed napaścią dzikich sejasów.
Jay znała na wylot obrzeże otaczającej wieś dżungli, jakby laserowy imprinter utrwalił w jej mózgu dydaktyczną mapę. Jeśli odnajdzie ojca Elwesa, będzie prawdziwą bohaterką. Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę swojej chaty. W środku nie paliło się światło, mama nawet nie zauważy, że zniknęła na pół godzinki. Pośpieszyła ku posępnej ścianie drzew.
Nad dżunglą zaległa cisza, nawet gniazdółki milczały. Jay nigdy nie zapuszczała się między tak gęste cienie. Słupy różowego i pomarańczowego światła przebijały się przez szeleszczące liście, nienaturalnie lśniące w zapadającym zmierzchu.
Po dziesięciu minutach nie była już taka pewna, czy postąpiła rozsądnie. Ale tuż obok zobaczyła dobrze wydeptaną ścieżynkę, prowadzącą do gospodarstw na sawannie. Zanurzyła się prędko między zarośla i po chwili istotnie wyszła na dróżkę.
Od razu poczuła się lepiej, tutaj bowiem mogła już dostrzec kształty oddalone o siedemdziesiąt metrów w górę i w dół ścieżki.
Przestała się bać.
— Ojcze? — zawołała z nadzieją. Głos zabrzmiał niespodziewanie wyraźnie wśród wyciszonych szeregów mrocznych drzew, które ją zewsząd otaczały. Nic się nie poruszyło, nic nie wydało dźwięku. Marzyła o spotkaniu myśliwych: mogłaby z nimi wrócić do wioski. Czyjeś towarzystwo z pewnością podniosłoby ją na duchu.
Z tyłu coś zachrzęściło, jakby ktoś nadepnął na gałązkę.
— Ojcze? — Jay odwróciła się i pisnęła ze strachu. Z początku sądziła, że głowa czarnoskórej kobiety wisi w powietrzu, lecz gdy wysiliła wzrok, dostrzegła zarys postaci. Wyglądało to tak, jakby światło wokół niej zakręcało, tworząc na brzegach blade, purpurowo — niebieskie smużki.
Kobieta uniosła dłoń. Wzory liści i gałązek nakładały się płynnie na jej rękę. Przyłożyła palec do ust i kiwnęła na Jay przyjaźnie.
Sango kłusował ścieżką do Aberdale w jednakowym rytmie, nawet gdy pod drzewami zaczęły się gromadzić ciemności. Powel Manani pochylał czasem głowę pod nisko wiszącymi gałęziami.
Te drogę znał na pamięć. Jechał automatycznie, rozważając różne możliwości.
Nazajutrz wszyscy musieli zostać w wiosce; rozstawione straże pozwolą ludziom spokojnie pracować w polu. Każdy większy wstrząs w życiu tych ludzi byłby zwycięstwem Quinna, więc nie mógł pozwolić, żeby tak się stało. Ostatnie wydarzenia i tak już ostudziły zapał osadników, należało właściwie od początku budować ich wiarę we własne siły.