Выбрать главу

Przed kwadransem minął powracający do domu oddział Arnolda Travisa. Powiesili wszystkich zesłańców. Druga grupa, która wyprawiła się do Nicholssów, zapewne grzebała teraz zabitych przez niego zesłańców. Jutro kolejna ekipa wyruszy do zagrody Skibbowa, aby naprawić, co się jeszcze da.

Wiele nie zostało tam do zrobienia, pomyślał z goryczą. Ale mogło być gorzej. Chociaż, z drugiej strony, mogło też być o wiele, wiele lepiej.

Powel syknął przez zaciśnięte zęby na myśl o włóczącym się na wolności Quinnie. Zamierzał udać się z samego rana do Schuster. Tamtejszy szeryf powiadomi Durringham, a wtedy zorganizuje się porządne polowanie. Dobrze znał nadzorcę z Schuster, Gregora O’Keefe’a, związanego afinicznie z dobermanem. Obaj bez chwili zwłoki wyruszą za bandytą, zanim znikną ślady. Gregor zrozumie powagę sytuacji.

Po tej rozróbie jego akta nie będą się prezentować zbyt dobrze.

Wymordowane rodziny i otwarty bunt zesłańców. Pewnie Biuro Alokacji Gruntów nie podpisze już z nim następnego kontraktu.

A niech tam, do diabła z nimi! Teraz liczył się tylko Quinn.

Nagle Sango zakwiczał i stanął gwałtownie dęba. Powel odruchowo ścisnął w dłoniach lejce. Koń opadł, lecz ugięły się po nim nogi. Jeździec siłą rozpędu uderzył głową o wyprostowany nagle kark zwierzęcia. Grzywa chlasnęła go po twarzy, zarył nosem w twardą, beżową sierść. Poczuł smak krwi na języku.

Sango runął na ziemię. Impet przesunął go jeszcze dwa metry, po czym zwalił się ciężko na bok. Powel usłyszał, jak prawa noga pęka mu z przeraźliwie głośnym trzaskiem, przyciśnięta ciężarem konia. Na chwilę stracił przytomność. Gdy przyszedł do siebie, od razu zwymiotował. Stracił czucie w prawej nodze od biodra w dół.

Kręciło mu się w głowie, na twarz wystąpił zimny pot.

Koński bok przyszpilił jego nogę do ziemi. Dźwignął się na łokciu i spróbował ją wyszarpnąć, a wtedy miał wrażenie, jakby ktoś przypiekł go rozżarzonym żelazem. Jęknął i opadł na miękką trawę, dysząc ciężko.

Krzaki się za nim zatrzęsły. Usłyszał odgłos czyichś kroków na ścieżce.

— Hej! — zawołał. — Chryste, pomocy! Cholerny koń mnie przywalił! Nie czuję nogi. — Wygiął szyję. Z mrocznych cieni wynurzyło się sześć postaci.

Quinn Dexter wybuchł głośnym śmiechem.

Powel sięgnął błyskawicznie do futerału po karabinek maserowy. Zacisnął palce na rękojeści.

Ann tylko czekała na ten ruch. Wystrzeliła ze strzelby laserowej. Impuls promieniowania podczerwonego trafił Powela w grzbiet dłoni, przechodząc gładko przez ciało. W miejscu, gdzie wyparowały mięśnie i skóra, powstała pięciocentymetrowa dziura. Naczynia krwionośne momentalnie się zasklepiły, spieczone ścięgna popękały. Wokół obrzeża rany łuszczyła się zwęglona skóra, pojawił się pierścień olbrzymich pęcherzy. Powel krzyknął ochryple i cofnął rękę.

— Dawajcie go! — rozkazał Quinn.

* * *

Demoniczna istota raz jeszcze zawitała do kościoła. Była to pierwsza rzecz, jaką Horst Elwes odkrył po powrocie pamiętał tylko niektóre wydarzenia minionego dnia. Musiał przeleżeć na polance wiele godzin. Przemoczone na deszczu spodlę i koszula ubrudziły się w błocie. A przekrwione oczy Cartera McBride’a wciąż na niego patrzyły.

„To twoja wina!” — oskarżył go z wściekłością nadzorca Manani. I słusznie.

Grzech zaniedbania. Przeświadczenie, że ludzka godność w końcu zatriumfuje. Że wystarczy poczekać, a zesłańcom znudzą się te głupie rytuały i wtedy spokornieją. Że uprzytomnia sobie, iż sekta Jasnego Brata jest tylko chytrym sposobem na podporządkowanie ich rozkazom Quinna. Wówczas przygarnie ich pod swoje skrzydła, rozgrzeszy i wliczy w poczet bożej owczarni.

Cóż, przez tę jego arogancję życie straciło dziecko, a pewnie też inne osoby, jeśli podejrzenia Ruth i Mananiego znajdą swoje potwierdzenie. Po czymś takim Horst nie miał ochoty dłużej żyć.

Kiedy mrok otulił świat, a nad wierzchołkami drzew zabłysły pierwsze gwiazdy, pomaszerował z powrotem do wioski. W kilku chatach paliły się wątłe żółte światła, lecz we wsi panowała śmiertelna cisza. Jakby uleciało z niej życie.

Duch, pomyślał Horst. Brakuje tu ducha. Nawet później, nawet po dokonaniu krwawej zemsty na zesłańcach to miejsce będzie skażone. Ludzie zjedli już jabłko i świadomość prawdy splugawiła ich dusze. Wiedzą, jaka bestia czai się w ich sercach. Nawet jeśli maskują ją pod pozorami honoru i społecznej sprawiedliwości. Już wiedzą.

Wynurzył się wolno z cienia, idąc w stronę kościoła. Tego prostego kościółka, który symbolizował wszystko, co było złe w wiosce.

Zbudowanego na kłamstwie, jawnie wyśmiewanego, dającego schronienie głupcowi. Nawet tutaj, na najbardziej zacofanej planecie w Konfederacji, gdzie nic się naprawdę nie liczy, nie mogę dać sobie rady. Nie umiem zrobić tej jedynej rzeczy, do której powołał mnie Bóg. Nie umiem zaszczepić w ludziach wiary.

Przepchnął się przez drzwi wahadłowe na tyłach kościoła.

Z przodu na ławie leżał owinięty kocykiem Carter McBride. Ktoś Opalił świecę na ołtarzu.

Metr nad ciałem mrugała delikatna, czerwona gwiazdka.

Cała męka Horsta powróciła z gwałtownością, od której nieledwie postradał zmysły. Zagryzł drżącą wargę.

Jeśli istnieje Bóg, jeśli istnieje Święta Trójca, argumentowali sataniści z sekt w arkologiach, to, ipso facto, syn ciemności także musi istnieć. A skoro szatan kusił Chrystusa i obaj stąpali po Ziemi, obaj również powrócą.

Horst Elwes patrzył na punkcik czerwonego światła i znów doznawał tego osobliwego wrażenia, jakby brzemię niezliczonych eonów rzucało wyzwanie jego rozumowi. W obliczu dowodu na istnienie nadprzyrodzonego bóstwa czuł się ohydnie wydrwiony; ludzie mieli przecież dochodzić do wiary, nie powinna być nikomu siłą narzucana.

Uklęknął na kolano, jakby przydusiła go gigantyczna, nie znosząca sprzeciwu dłoń.

— Przebacz mi, Boże. Przebacz mi, żem słaby. Błagam.

Gwiazdka przepłynęła wolno w jego kierunku. Nie rzucała blasku na ławy ani na podłogę.

— Czym ty jesteś? Po co tu przybyłeś? Jesteś duszą tego chłopca?

Quinn Dexter cię przywołał? Współczuję ci. Chłopiec miał czyste myśli, bez względu na to, co z nim zrobili, bez względu na to, co kazali mu powiedzieć. Nasz Pan go nie odtrąci z powodu bezeceństw twoich akolitów. Sam archanioł Gabriel powita w niebie Cartera.

Gwiazdka zatrzymała się dwa metry przed Horstem.

— Precz — rzekł ksiądz. Podniósł się, czując, jak niezłomna siła wstępuje w jego ciało. — Opuść to miejsce. Przegrałeś. Przegrałeś w dwójnasób. — Powoli uśmiech wykrzywił jego twarz, ślina pociekła po brodzie. — Ten stary grzesznik nabrał ducha dzięki twojej wizycie. A miejsce, które bezcześcisz, jest poświęcone! Precz, mówię! — Skierował sztywny palec na osnutą mrokiem dżunglę za drzwiami. — Wynoś się stąd!

Wtem na schodkach przed kościołem rozległ się tupot kroków, drzwi wahadłowe rozchyliły się raptownie.

— Ojcze! — krzyknęła Jay piskliwym głosem.

Małe, szczupłe rączki objęły go w pasie z siłą dorosłej osoby, przytulił instynktownie dziewczynkę, głaszcząc jej splątane, srebrzystobiałe włosy.

— Ojej, ojcze — łkała. — To było straszne, oni zabili Sango.

Zastrzelili. Nie żyje. Sango nie żyje.

— Kto? Mów, kto go zastrzelił?

— Quinn. Zesłańcy. — Uniosła głowę, aby spojrzeć mu w oczy.

Xwarz miała mokrą od płaczu. — Ale ona pomogła mi się schować. Byli bardzo blisko.