Выбрать главу
* * *

— Camillo, wracaj tam niezwłocznie. Masz ich wyeliminować, bez żadnych wyjątków. Wysyłam wcielonych, żeby pomogli ci usunąć ciała. Jeśli myśliwi nadejdą zbyt szybko, użyj granatu termicznego, wysadź wszystko w powietrze. Niezbyt to eleganckie, ale będzie musiało wystarczyć. Quinn Dexter nie może zdradzić naszej obecności.

— Już się robi, ojcze.

* * *

Lisyjf przemieszczał swój rdzeń osobowości między Quinnem Dexterem a Powelem Mananim, obejmując polem percepcji wszystkich ludzi zgromadzonych na ciasnej, leśnej polance. Nie potrafił na razie odczytywać poszczególnych myśli; odkrywanie i katalogowanie skomplikowanych współzależności synaptycznych u ludzi zabierało sporo czasu, lecz emocjonalna zawartość ich mózgów nie kryła przed nim tajemnic.

Różnica potencjałów emocjonalnych Quinna Dextera i Powela Mananiego była ogromna; pierwszy z nich triumfował i promieniał radością, rozkoszował się życiem, drugi natomiast, pogodzony z porażką, pragnął szybkiej śmierci. W tym właśnie odzwierciedlały się ich diametralnie przeciwstawne zapatrywania religijne.

Na samej granicy percepcji Lisylf zarejestrował przepływ znikomej energii od Powela do Quinna. Dało się to wytłumaczyć istnieniem podstawowej siły energistycznej, która wywierała wpływ na każdą żywą komórkę. Tego rodzaju transfer zachodził niezwykle rzadko między cielesnymi bytami. Quinn Dexter wydawał się jej świadomy na pewnym fundamentalnym poziomie, był bez porównania bardziej niż ksiądz wyczulony na energistyczne pola.

Dla Quinna Dextera ofiary składane podczas czarnych mszy stanowiły coś więcej niż pusty wyraz kultu, dzięki nim porywał go nastrój wielkiego oczekiwania — spoiwo bezgranicznej wiary. Lisylf obserwował, jak człowiek nabiera ufności w swoją moc; czatował, przygotowując z niecierpliwością wszystkie swoje aparaty perceptywne, aby utrwalić to zjawisko.

— Kiedy fałszywy pan powiedzie w otchłań swe legiony, my będziemy z tobą — powiedział Quinn.

— My będziemy z tobą — powtórzyli zesłańcy.

— Kiedy zapalisz światło w mroku, my będziemy z tobą.

— My będziemy z tobą.

— Kiedy czas dobiegnie końca, a przestrzeń zapadnie się sama w sobie, my będziemy z tobą.

— My będziemy z tobą.

Quinn wyciągnął nóż rozszczepieniowy. Zagłębił czubek w ciało przy pachwinie Powela Mananiego, bardzo blisko członka. Skóra skwierczała, włosy łonowe zwęglały się i kurczyły. Powel zacisnął zęby. Mięśnie szyi napęczniały mu jak sznury, gdy próbował zdusić w sobie okrzyk. Quinn zaczął wpychać nóż głębiej do wnętrzności nadzorcy.

— Oto nasza ofiara dla ciebie, Panie — rzekł. — Uwolniliśmy węże, jesteśmy bestiami, bo tak nas stworzono. Żyjemy pełnią życia. Przyjmij to istnienie, będące świadectwem naszej miłości i oddania. — Nóż sięgnął pępka Mananiego, z rany wyciekały strugi krwi. Quinn wpatrywał się z dzikim zachwytem, jak szkarłatna ciecz zlepia gęste owłosienie mężczyzny. — Użycz nam siły, Panie, a pokonamy twych wrogów. — Wężowa bestia napełniała serce oszałamiającą radością, przepełniała szczęściem. Każda komórka ciała drżała z podniecenia. — Ukaż nam się, Panie! — krzyczał. — Przemów do nas!

Powel Manani umierał. Lisylf patrzył na szalejącą w jego ciele burzę energistycznych wyładowań. Mały strumyczek energii przeciekł na Quinna, natychmiast łapczywie wchłonięty, wynosząc uniesienie zesłańca na jeszcze wyższy pułap. Reszta energii życiowej Powela Mananiego stopniowo malała, aczkolwiek jej ubytek nie odbywał się tak całkiem liniowo: maleńka jej cząstka uleciała poprzez jakąś zagadkową deformację między wymiarową. Lisylf był zafascynowany, ten rytuał niesłychanie poszerzał jego horyzonty wiedzy; mimo swej niewyobrażalnie długiej egzystencji nigdy dotąd nie dostroił się tak dokładnie do śmierci innej istoty.

Zanurzył się w strumieniu energii wypływającej z komórek Mananiego, przenikając powłoki kwantowej rzeczywistości, aby wyłonić się raptem w kontinuum, o którego istnieniu dotychczas nie miał pojęcia — w energistycznej próżni, otchłani dla niego równie nieprzyjaznej, co przestrzeń kosmiczna dla nagiego ciała.

Zachowanie spójności w takim środowisku przychodziło mu z najwyższym trudem. Musiał dokonać samozagęszczenia, ażeby strzępy jego własnej energii nie uległy rozproszeniu niczym warkocz komety. Po ustabilizowaniu wewnętrznej struktury Lisylf rozpostarł szeroko pole percepcyjne. Okazało się, że nie jest sam.

W tej dziwnej przestrzeni wirowały porozrzucane w nieładzie zlepki informacji, podobne z natury do mechanizmów pamięciowych Lisylfa. Z całą pewnością były to odrębne byty, choć bez przerwy się z sobą mieszały, zespalając się i rozłączając. Lisylf zauważył, że obce jaźnie tłoczą się naokoło strefy granicznej jego rdzenia osobowości. Muskały go delikatne kosmyki promieniowania, niosące z sobą mnóstwo niebywale zagmatwanych obrazów. Ułożył standardową wiadomość identyfikacyjną i wysłał ją w tym samym paśmie promieniowania, którego tutaj używano.

Jednakże, o zgrozo, zamiast mu odpowiedzieć, obcy wdarli się w jego granice.

Lisylf walczył o zachowanie swej fundamentalnej integralności, gdy nastawione agresywnie obce jaźnie burzyły jego procesy myślowe i przejmowały nad nimi kontrolę. Napór był zbyt wielki, aby mógł go powstrzymać. Zaczął tracić panowanie nad swoimi funkcjami, pole percepcyjne uległo zawężeniu, dostęp do repozytorium zmagazynowanej wiedzy stał się utrudniony, nie mógł wykonać ruchu. Obcy zmieniali jego wewnętrzną strukturę energetyczną, otwierał się szeroki kanał między ich kontinuum a czasoprzestrzenią. Pierwsze strzępy informacji pognały środkiem międzywymiarowej deformacji, łańcuchy czystej pamięci wykorzystujące Lisylfa w charakterze elementu przewodzącego, poszukujące określonej matrycy fizycznej, w której mogłyby się uaktywnić.

Była to potworna uzurpacja, która nadwerężała najgłębsze fundamenty natury Lisylfa. Obce byty zmuszały go do interakcji, do wzięcia udziału w ciągu zdarzeń rządzących wszechświatem. Pozostało mu tylko jedno wyjście. Zapamiętał sam siebie. Procesy myślowe i informacje z pamięci doraźnej zostały wpisane do makrosegmentowej matrycy danych. Zanikły wszelkie aktywne funkcje.

Lisylf miał pozostać w letargu, zawieszony między dwoma odmiennymi kontinuum, dopóki drugi osobnik z jego gatunku nie odnajdzie go i nie ożywi. Prawdopodobieństwo, że coś takiego wydarzy się jeszcze przed końcem wszechświata, było znikomo małe, lecz Lisylf nie przykładał wagi do upływającego czasu. Zrobił wszystko, co mógł.

Trzydzieści metrów od zesłańców i Powela Mananiego przekradał się wśród zarośli Horst Elwes, wsłuchany w głuche inkantające. Wiodący od zabitego konia szlak połamanych pnączy i potarganych liści był aż nazbyt widoczny, nawet w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Jakby Quinn nie przejmował się, że ktoś go może odnaleźć.

Noc nastała z deprymującą nagłością, kiedy Horst zszedł ze ścieżki. Dżungla otuliła go złowieszczym kręgiem. Czerń dawała złudzenie rozrzedzonej cieczy, w której on tonął.

Wtem posłyszał ochrypłe głosy, jakieś posępne zaklęcia. Głosy przestraszonych ludzi.

Przed nim w gęstwinie rozbłysła iskierka żółtego światła. Przylgnął do wielkiego kaltuka i wyjrzał ostrożnie za pień. Quinn zatapiał nóż rozszczepiemowy w rozciągnięte ciało Powela Mananiego.

Horst jęknął i prędko się przeżegnał.

— Przyjmij go, panie, do swego królestwa…

Demoniczna istota lśniła niby supernowa między Quinnem a Powelem, powlekając okoliczną dżunglę nieziemską czerwienią.