Błyski zdawały się drwić z organicznego życia. Na twarzy Quinna drgała pajęczyna cynobrowego światła.
Horst nie odstępował od drzewa. Pozbył się trwogi, ale pozbył się też nadziei. Żaden z zesłańców nie zauważył obecności demona. Żaden z wyjątkiem Quinna, który uśmiechał się z dziką radością.
Kiedy jego uniesienie sięgnęło zenitu, Quinn usłyszał głosy.
Dochodziły z wnętrza głowy, a przypominały urywane szepty wydawane przez senne widziadła. Te jednak się wzmagały, w zgiełkliwej paplaninie brzmiały cale słowa. Ujrzał przed sobą jaśniejące światło, szkarłatną aureolę wokół ciała Powela. Dokładnie w miejscu serca ziała absolutnie czarna szczelina.
Quinn wyciągnął ręce w stronę pustej wyrwy w przestrzeni.
— Panie mój! Przybyłeś!
Wrzawa się spotęgowała.
— Pożądasz ciemności, Quinn? — padło zgodne pytanie.
— O tak, tak.
— My jesteśmy z ciemności. Długie wieki szukaliśmy ciebie.
— Czym mogę służyć, Panie?
— Powitaj nas, Quinn.
— Witam. Sprowadź do mnie Noc, Panie.
Ze świdrującym w uszach piskiem z ciała Powela Mananiego trysnęły wzburzone macki widmowego, dwuwymiarowego światła. Niczym zachłanny sukub sięgnęły od razu do Quinna. Jackson Gael zatoczył się do tyłu z okrzykiem przerażenia, zasłaniając oczy przed oślepiającym purpurowobiałym blaskiem. Opodal do smukłego pnia przypadła Ann, jakby uderzył w nią podmuch huraganu: zaciskała powieki, włosy jej fruwały. Wokół Quinna wiły się nieprzerwanie płaskie kosmyki światła. Ręce i nogi tańczyły mu jak w ataku epilepsji. Po polance miotały się oszalałe cienie.
W powietrzu dało się wyczuć woń spalonego mięsa: ciało Powela trawił ogień.
— Jesteś naszym wybrańcem, Quinn! — zawołały jednocześnie wszystkie głosy w czaszce zesłańca.
Czuł, jak wyłaniają się z cienia, z nocy nieprzejrzanie czarnej, gdzie cierpiało się wiekuiste męczarnie. Serce wzbierało mu radością, byli bowiem jego krewniakami, wężowymi bestiami. Ofiarował im siebie, a oni opadli go niczym powiew obłąkanej wichury. Gdy nurzał się w ciemności, świat blasków i kolorów uciekał przed nim z zawrotną prędkością.
Samotny w swym uwielbionym mroku, Quinn czekał na nadejście Jasnego Brata.
Horst Elwes zobaczył, jak gaśnie światło czerwonego demona. Zamiast niego szatańskie błyski zaczęły hasać w powietrzu, krążyć bez ładu i składu po polanie. Coś wydawało się ujeżdżać rozżarzone smugi, wiotkie i matowe cienie komponowały się jakby w negatywowe zdjęcia meteorów. Gwałtowne podmuchy wiatru kołysały liśćmi drzew i pnączami.
Zesłańcy krzyczeli, młócąc panicznie rękami. Na oczach Horsta dzika, rozedrgana błyskawica trafiła Irleya, który przeleciawszy w powietrzu dwa metry, upadł oszołomiony i wstrząsany drgawkami.
Quinn stał niezłomnie pośrodku tej zawieruchy; choć ciało mu drżało, zachowywał wyprostowaną sylwetkę. Uśmiechał się z wyrazem zdumienia na twarzy.
Błyskawice zniknęły.
Odwrócił się powoli, niezdecydowanie, jakby czuł się obco we własnym ciele i sprawdzał jego możliwości. Horst uzmysłowił sobie nagle, że widzi go jak na dłoni, choć panowały nieprzeniknione ciemności. Pozostali zesłańcy jawili mu się jako prawie niewidoczne cienie. Quinn omiótł ich wszystkich płomiennym spojrzeniem.
— I wy też — odezwał się łagodnym tonem.
Strzelił błyskawicą rozdzieloną na cienkie, drgające włókna, które uderzyły bezbłędnie w pięcioro jego kompanów. Podniósł się nieludzki wrzask.
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie… — modlił się Horst. Spodziewał się, że lada moment i jego dopadnie błyskawica. — …święć się imię Twoje… — Okrzyki zesłańców powoli zamierały. — …odpuść nam nasze winy…
Nareszcie zgasło piekielne światło i zapanowała cisza.
Horst wyjrzał zza drzewa. Sześcioro zesłańców stało wciąż na polance, wszyscy opromienieni błyszczącą aureolą.
Niczym anioły, pomyślał. Nad podziw dostojne w swych zdrowych młodzieńczych ciałach. Jakże okrutną oszustką jest natura.
Gdy tak patrzył, postaci zaczęły szarzeć. Jackson Gael odwrócił się i spojrzał prosto na niego. Horst skamieniał z grozy.
— Ksiądz! — Roześmiał się głośno. — Wyśmienicie. Nie potrzeba nam twej posługi, padre, ale ciało mogłoby się przydać.
— Postąpił krok w jego stronę.
— Tam, na górze! — krzyknęła raptem Ann. Skierowała palec między drzewa.
Camilla przybyła na sam koniec makabrycznej ceremonii, akurat żeby zobaczyć, jak po polanie szaleją błyskawice. Dzięki przylepcom kameleonowego kombinezonu wdrapała się bez trudu na wysokie drzewo, gdzie przysiadła w rozwidleniu konarów, obserwując z góry całe zdarzenie.
— Nie wiem, co to za cholerne światło — przyznał Laton.
— Nie może być związane z elektrycznością, bo już by nie żyli.
— A jaka to różnica? — odparła. Adrenalina szumiała jej w żyłach. — Cokolwiek za tym stoi, nie jest po naszej stronie.
— Prawda. Ale patrz, jak ich widać. Obraz holograficzny?
— Niby skąd?
— Nie mam pojęcia. Ktoś go musi wyświetlać.
— Przecież zwiadowcy nikogo nie spotkali.
Ann krzyknęła i wskazała na nią palcem. Pozostali zesłańcy natychmiast się odwrócili.
Po raz pierwszy w życiu Camilla doświadczyła uczucia strachu.
— Cholera, widzą mnie! — Podniosła strzelbę maserową.
— Nie! — zawołał Laton.
Zapalił się kombinezon kameleonowy. Całą jej postać objęły jasne, białe płomienie. Wrzasnęła, czując, jak pali się jej skóra.
Plastikowa tkanina szybko się topiła, z drzewa padał deszcz świetlistych kropel. Na próżno się miotała, próbując rękami zgasić ogień. Spadła z gałęzi w płomienistej kuli, ciągnąc za sobą biały warkocz. Z braku powietrza w płucach nie mogła nawet krzyczeć.
Uderzyła o ziemię z głuchym łomotem, roztaczając wokół siebie wieniec płomieni. Rosła temperatura żarłocznego ognia, który z blaskiem palącego się magnezu trawił mięśnie, organy i kości.
Zesłańcy stali naokoło, kiedy ostatnie płomyki zachwiały się i zgasły. Wszystko, co pozostało, to czarny płat spalonej ziemi, a na nim lśniące, podobne do żużlu popioły. Skwierczały głośno, kiedy stygły.
— A to szkoda — rzekł Jackson Gael.
Jak na komendę, odwrócili wzrok w stronę kryjówki Horsta Elwesa. On jednak dawno już uciekł.
Ruth Hilton i pozostali dorośli mieszkańcy wsi otoczyli budynek publiczny zwartym pierścieniem obronnym. W środku schroniły się dzieci. Nikt nie wiedział, jak potraktować opowiadanie Jay, wszyscy jednak byli zgodni, że widziała Quinna Dextera.
Światła latarek ślizgały się po pustych chałupach i zabłoconych dróżkach. Ściany z desek ukazywały swe szare i posępne oblicza. Ludzie ze strzelbami wyposażonymi w noktowizory bajali okoliczną dżunglę.
— Chryste, jak długo jeszcze będziemy czekać na tych myśliwych? — utyskiwała Skyba Molvi. — Mają dość amunicji, żeby wystrzelać całą armię zesłańców.
— Zaraz nadejdą — mruknęła Ruth cierpko.
— Widzę jednego! — ryknął ktoś.
— Gdzie? — Ruth okręciła się na pięcie, z trudem panując nad nerwami.
Błyskające lasery celowników utworzyły w powietrzu zygzaki rubinowych i szmaragdowych wiązek. Odezwała się strzelba elektromagnetyczna. Czterdzieści metrów dalej zatrzęsła się ziemia; ładunki wyżłobiły wąskie, głębokie kratery, a roślinność w pobliżu zajęła się ogniem.