Strzały ustały.
— Cholera! To tylko pies.
Ruth wypuściła z płuc powietrze. Ręce jej drżały.
Z budynku dobiegały krzyki dzieci, które chciały wiedzieć, co się stało.
Powinnam być w środku razem z Jay, rozmyślała Ruth. Przykładna matka ze mnie, nie ma co. Dziecko włóczy się samo po lesie, a ja leżę jak kłoda. Poza tym co tam się, u diabła, naprawdę wydarzyło?
Nieoczekiwanie z dżungli wypadł Horst, machając dziko rękami dla utrzymania równowagi. Ubranie miał w strzępach, twarz i ręce podrapane. Na widok snopów światła strzelających ku niemu od strony budynku publicznego przedstawił się głośno.
Dały się słyszeć głosy:
— To zwariowany ksiądz.
— Znowu się uchlał.
— Ten drań mógł uratować Cartera.
Ruth pragnęła zapaść się pod ziemię, zejść ludziom z oczu.
%ła pewna, że każdy i ją po cichu obwinia.
— Demony!!! — wrzeszczał Horst, biegnąc co tchu. — Wyzwolili demony! Boże, ratuj! Uciekajcie! Uciekajcie!
— Pijany.
— To powinien być on, nie Carter.
Horst zatrzymał się niezdarnie przed gromadą. Słaniał się na nogach, wyczerpany i obolały po długim biegu. Dostrzegł w ich twarzach wzgardę i odrazę. Łzy napłynęły mu do oczu.
— Na miłość boską, ja nie żartuję. Quinn tu idzie, zabił Powela Mananiego. Coś się stało, coś nadeszło!
W tłumie rozległy się gniewne pomruki. Ktoś splunął pod nogi Horstowi.
Ruth zauważyła, że latarka słabnie. Uderzyła w obudowę.
— Dlaczego nie pomogłeś Powelowi, księże? — padło pytanie.
— Ruth! — błagał Horst. — Proszę, powiedz im, jakie zło drzemie w Quinnie.
— Sami wiemy.
— Siedź cicho, księże. Nie potrzeba nam tu twojej czczej, pijackiej gadaniny o zesłańcach. Niech się tylko Quinn pokaże, a damy mu do wiwatu!
Latarka Ruth zgasła. Wkrótce dały się słyszeć okrzyki zdumienia, kiedy wszystkie latarki zaczęły mrugać i ciemnieć.
— Demony zaraz tu będą! — ryknął Horst.
Wtem z jednej z chat pięćdziesiąt metrów dalej buchnęły syczące, pomarańczowe płomienie. Chwilę lizały ją u dołu, by zaraz przebiec po słupach do dachu. Nie minęło pół minuty, a cała konstrukcja stała w ogniu. Poskręcane płomienie strzelały dziesięć metrów w górę.
— Nie do wiary — mruknęła Ruth. Nic nie powinno się palić aż tak szybko.
— Mama! — zawołało ze środka któreś dziecko.
— Horst, co tam się wydarzyło?! — krzyknęła Ruth.
Ksiądz potrząsnął głową, chichocząc bełkotliwie.
— Za późno, za późno. Wśród nas są już bestie szatana.
A ostrzegałem.
Płomienie objęły drugą chatę.
— Wyprowadźcie dzieci z budynku! — zawołała Skyba Molvi. Ludzie tłumnie ruszyli do drzwi.
Ruth zawahała się, patrząc pytająco na Horsta. Większą część polany oświetlał teraz nierównomierny, bursztynowy blask. Cienie jakby ożyły, biegały bezładnie. Daleko za plecami księdza czarna sylwetka przemknęła między chałupami.
— Oni tu są — powiedziała. Nikt jej nie słuchał. — Oni tu są, zesłańcy! — Szarpnęła w górę strzelbę laserową. Doznała niewysłowionej ulgi, gdy powietrze przecięła zielona wiązka celownicza. Przynajmniej coś jeszcze działało, do cholery. Pociągnęła za spust, posyłając serię impulsów promieniowania podczerwonego w ślad za widmową postacią.
Dzieci wylały się falą z budynku; niektóre ze starszych wspinały się na cienkie boczne ścianki metrowej wysokości. Krzyki i nawoływania mieszały się z sobą, gdy w ciżbie próbowały odnaleźć rodziców.
— Jay! — zawołała Ruth.
Wzdłuż dachu przemknęła linia ognia. Była idealnie prosta i Ruth widziała, jak drewno czernieje na ułamek sekundy, a potem liżą je płomienie. Maser!
Domyśliła się, skąd mniej więcej musiał paść strzał, po czym odbezpieczyła strzelbę laserową. Położyła palec na guziku spustowym.
— Mamo! — krzyknęła Jay.
— Tutaj!
Broń wydała z siebie ciche brzęczenie. Ruth wysunęła pusty magazynek i na jego miejsce wcisnęła nowy.
Obok niej ludzie strzelali w stronę dżungli. Neonowe wiązki laserów celowniczych ścigały umykające fantomy.
Na czyjąś komendę gromada zgiętych w pół osadników odbiegła od budynku publicznego. Wybuchło istne pandemonium, dzieci zawodziły, dorośli krzyczeli. Ściana z plecionych liści palm zajęła się ogniem.
Mogliby nas wszystkich pozabijać, gdyby tylko chcieli, pomyślała Ruth.
Przybiegła Jay i zarzuciła jej ręce na biodra. Ruth złapała ją za ramię.
— Chodźmy. Tędy! — Ruszyła w stronę nabrzeża. Paliły się następne trzy chaty.
Parę metrów dalej dostrzegła Horsta i skinęła nań głową naglącym ruchem. Podążył za nimi ociężale.
Raptem straszny wrzask przetoczył się po Aberdale, gardłowe wycie, którego nie mógłby wydać człowiek. Nawet rozkrzyczane dzieci milkły w trwodze. Lasery celowników dźgnęły natychmiast w mrok, przeczesując odstępy między chałupami.
Wrzask przeszedł w żałosne, rozpaczliwe skomlenie.
— Jezu Chryste. Są wszędzie, gdzie tylko spojrzeć!
— Gdzie myśliwi? Myśliwi!
Wydawało się, że liczba włączonych laserów celowniczych zmalała. Pierwsza z płonących chat rozsypała się z hukiem, wyrzucając w powietrze efemeryczne kolumny lśniących iskier.
— Horst, musimy stąd zabrać Jay — rzekła Ruth stanowczo.
— Znikąd ratunku — bąknął. — Nie dla potępionych. Nie dla takich jak my.
— Mów, co chcesz, ale ja się nie poddam. — Ciągnąc Jay w strumieniu ludzi, skierowała się ku rzędowi najbliższych zabudowań. Horst szedł za nią z pochyloną głową. Dotarli do chat akurat w chwili, gdy przy pomoście nabrzeża wszczęła się jakaś awantura: rozległy się okrzyki i chlupot, jakby coś ciężkiego wpadło do wody. A to oznaczało, że nikt nie zwracał na nią większej uwagi. — Bogu niech będą dzięki — mruknęła. Wprowadziła Jay między dwie chałupy.
— Dokąd idziemy, mamo? — zapytała dziewczynka.
— Schowamy się na parę godzin, póki nie wrócą ci cholerni myśliwi. Przeklęty niech będzie Powel za to, że tak osłabił wioskę.
— Twoje przekleństwa już go nie dotyczą — mruknął ksiądz.
— Posłuchaj, Horst, co tam…
Wtem zza narożnika chaty wyszedł Jackson Gael i stanął przed nimi w swobodnej pozie.
— Ach, Ruth. Mała Jay. I ojciec Horst. Chodźcie, chodźcie.
Będziecie mile widziani.
— Pieprzenie! — warknęła Ruth. Wymierzyła do niego z laserowej strzelby, lecz nie zadziałał celownik; wygasły nawet diody wskazujące poziom naładowania. — Cholera!
Jackson Gael postąpił krok w ich stronę.
— Od dziś’ nie ma już śmierci, Ruth — powiedział. — Śmierć przestała ci grozić, Ruth pchnęła Jay w ramiona Horsta. Była to jedna z najtrudniejszych rzeczy, na jakie zdobyła się w życiu.
— Zabierz ją stąd, Horst. Masz ją stąd zabrać!
— Nie bój się, Ruth, nie umrzesz. — Jackson Gael wyciągnął rękę. — Chodź do mnie.
— Pieprz się! — Odrzuciła bezużyteczną strzelbę i stanęła między nim a córką.
— A gdzie tu szukać schronienia? — mruknął Horst. — To przeklęta planeta.
— Mamo! — szlochała Jay.
— Horst, chociaż raz w swoim żałosnym, pochrzanionym życiu zrób coś jak należy. Weź moją córkę i zabierz ją gdzieś daleko.
On nie przejdzie, póki ja tu stoję!
— Ale…
— Rób, co ci mówię!
— Bóg z tobą, Ruth! — Zaczął odciągać szamoczącą się dziewczynkę w stronę, skąd przed chwilą przyszli.